Asyrgal
Administracyjne Bóstwo
Dołączył: 15 Kwi 2006
Posty: 3042
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 1:27, 18 Sty 2009 Temat postu: Pamiętnik Robina Calmcacil'a |
|
|
Dzień 23 Kalkiriańskich Zbiorów Owoców Majonga
Haha, Sława mi! Księciu złodziei! Kawalerowi serc pięknych kobiet! Udało mi się wkupić w łaski państwa Marco. Ten stary, zgrzybiały hrabia naprawdę uwierzył że jestem potomkiem sławnego rodu przemysłowców i bez zastanowienia wprowadził mnie na swojej posiadłości a nawet uczynił mnie wspólnikiem! Biedny głupiec! Gdy tylko kupię jego zaufanie do tego stopnia, że zdradzi mi szyfry do sejfów swego gabinetu, bez wahania pomogę mu uwolnić kieszenie od ciężaru złota! A może nawet uda mi się zabawić z jego uroczą córeczką?
Dzień 24 Kalkiriańskich Zbiorów Owoców Majonga
Ta mała chichocząco-drażniąca dziewczyna wpadła dzisiaj na mnie w ogrodzie i wyznała, że jej przyjaciółka została uprowadzona. Nie wyglądała na zbytnio zatroskaną z tego powodu, zwłaszcza że co chwila sie do mnie uśmiechała i trzepotała rzęsami jak idiotka. Muszę dzielnie grać rolę dżentelmena. Okazało się, że wspomniana nieszczęśnica miała niedługo wyjść za mąż, a hrabianka miała być druhną. Z tego co mówiła, upodobała mnie sobie jako osobę towarzyszącą na weselu. Ha...wesela to kopalnia złota. Zwłaszcza jak w grę wejdzie alkohol a ludzie przestają zwracać uwagę na własne kieszenie. Szkoda że do niego nie dojdzie.
Dzień 25 Kalkiriańskich Zbiorów Owoców Majonga
Coraz częściej słyszę informacje o uprowadzonej pannie młodej. To musiała być jakaś ważna osobistość. Jej ojciec wynajął nawet jakichś najemników.
Dzień 26 Kalkiriańskich Zbiorów Owoców Majonga
Nuuuuuuuuuda....Wciąż nie znam kodów do sejfów. Ale hrabia coraz częściej kieruje nasze rozmowy na temat jego córki. Wyraźnie mnie przy tym obserwuje. Chyba wiem co jest grane. Muszę użyć wszystkich zdolności aktorskich i udać namiętnie kochajacego. Ślub z tą młódką to uczciwa cena za poznanie rodzinnych skrytek i majątków...zwłaszcza że zaraz po tym mam zamiar się zmyć z tego miejsca.
Dzień 27........blablabla........do 31 Dnia Kalkiriańskich Zbiorów Owoców Majonga
Ponoć zaginiona szczęśliwie została odbita. Wraz z hrabianką ruszyliśmy na wesele. Niczego sobie imprezka. Rodzice młodych szarpnęli się na rejs statkiem po morzu w czasie wesela. Nieszczęściem złożyło się że rozpętała się burza, a łódź roztrzaskała się na kawałki. Mnie, obolałego i biednego wyrzuciło morze na brzeg, które kosztem uratowania mi życia zażyczyło sobie klejnotów zebranych uczciwą kradzieżą z łodzi. NIECH TO!
Oprócz mnie na brzeg wyrzuciło jeszcze trzech mężów. Ravenus, Seth i MrMaster -to ich imiona. Ucieszyłem sie, gdy spostrzegłem Mastera, wyglądał na wojownika więc stwarzał jakąś szansę ochrony przed dziczą przed którą zostałem postawiony. Moje złudzenia prysły jednak jak bańka mydlana gdy spostrzegłem, że od jego jego głupoty większa jest znacznie strachliwość. Pozostali dwaj wyglądali mizernie, ale jak to się później okazało, byli magami. Przynajmniej tyle dobrego.
Chciałem się trochę rozejrzeć po tej całej "wyspie" na którą nas wyrzuciło i masz, potknąłem sie o coś. "Coś" okazało sie płytą nagrobną. Po chwili zorientowałem sie ze są ich setki. I wtedy jakiś nieznany, przeraźliwy, przenikający dźwięk, jakby jakaś najdziksza bestia oznajmiając światu, że oto ruszyła na krwawe łowy, rzucił nas wszystkich na ziemię zmuszając do zatkania uszu. Po chwili wszystko ustało i ruszyliśmy w las.
Na razie wolałem mieć tą trójkę przy sobie. Strzelam co prawda dobrze, a moja kusza nie należy do najgorszego sortu, ale zawsze lepiej mieć obok kogoś, kto zainteresuje potencjalnego wroga i ułatwi uczciwemu złodziejowi drogę ucieczki. Na razie jednak warto trzymać sie razem, zwłaszcza że teren pozostał nieznany.
Dotarliśmy do jakiejś kaplicy. Zajrzałem do środka i mimo tego, że doskonale potrafię widzieć w ciemnościach moje oczy nie ujrzały niczego. Tylko wieczną ciemność. Wciąż na to wspomnienie przechodzą mnie ciarki.
Nad wejściem widniał napis, który po przetłumaczeniu brzmiał: Tu umarli żyją, a niemi mówią. Poradziłem żeby zawracać. Ale oczywiście nie!
Magowie! Zawsze muszą sie pchać tam gdzie nie potrzeba, bez żadnego celu. To chyba jakieś zboczenie zawodowe. Rav i Seth zniknęli w otchłani.
Postanowiłem nie być takim głupcem. MrMaster podzielał moją chęć powrotu na plażę i poczekania na ratunek.
Szybko ruszyliśmy w drogę powrotną, gdy ten potworny dźwięk znowu zaatakował nasze bębenki słuchowe. Wydawał sie dobiegać zewsząd.
Zawróciłem niemal natychmiast uznając, że owa kapliczka wcale nie jawi się tak źle, jak mi sie z początku wydawało.
Ogarnęła mnie wieczna ciemność. Udało mi się znaleźć resztę towarzyszy, ale znajdowaliśmy sie w nieznanym miejscu. Słychać było szepty na skraju słyszalności, co mnie niezwykle irytowało. Jakieś cienie snuły się dookoła. Gdy próbowaliśmy iść w jakąkolwiek stronę, w ogóle nie czuliśmy żadnej zmiany odległości "stamtąd" - "dotąd".
Wtedy jakiś cień podpłynął do Ravenusa. Mag coś do niego powiedział. Nie znam języka magów, ale dałbym głowę, że właśnie nim się posłużył. Cień jednak zniknął. I nagle to do mnie zaczęło docierać. Byliśmy w zaświatach!
Wisieliśmy tak chwilę nie wiedząc co ze sobą począć, gdy kolejny cień zbliżył się do nas. Tym razem wyraźny jak istota żyjąca. Była to kobieta o długich czarnych włosach. Ravenus i Master zdawali sie ją znać bo nazywali ją Daewen. Przedstawiłem się grzecznie i ucałowałem jej dłoń (jak to mam w zwyczaju), bo na milę potrafię wyczuć arystokratkę, nawet jeśli jest martwa. Może w przyszłości będę miał okazję okraść jej dom.
Przeprowadziła nas przez tę ponurą przestrzeń tłumacząc tutejsze zasady poruszania się i postawiła nas przed wyborem ścieżki prowadzącej do świata żywych.
Były ich trzy: ścieżka odwagi, ścieżka poświęcenia i ścieżka mądrości. Obstawiałem odwagę bo nie jestem typem gotowym do poświęceń a z mądrością różnie bywa i koniec końców, po takich sprawdzianach człowiek wychodzi myśląc, że tak naprawdę nie wie nic, mając papkę z mózgu...O nie! Nie tego pragnę.
Uparłem się na odwagę i po chwili dyskusji i rzutu kością nietoperza, podążyliśmy ścieżką odwagi. Nasze zadanie polegało na ubiciu trzygłowego psa.
Daewen wytłumaczyła nam w przód, że w tym świecie (o ile można to miejsce nazwać światem) liczy sie tak naprawdę to czego my chcemy. Ha! Pewność siebie to moja mocna strona! Tak wiec wierząc, że bestia zostanie pokonana, udało nam się ją pokonać.
Wydaje mi się jednak, że Ravenus i Seth nie do końca rozumieli, co Daewen miała na myśli mówiąc nam te słowa, bo ich ataki kończyły się raczej marnie, za to Master nie robił kompletnie nic.
Nie ma to jak bezużyteczny wojownik! Oby tylko nie był nam ciężarem w tej przygodzie, myślałem.
Dalej podążyliśmy w kierunku wskazanym przez Daewen i nagle się z nią rozdzieliliśmy. Master też gdzieś zniknął i zostaliśmy sami...no, nie lidząc płaczącej dziewczynki przed nami.
Płakała, jak to dzieciak, że nie jest martwa i nie wie jak się tam znalazła. Żałosne.
Ale tkanina jej sukienki wskazywała na to, że pochodziła z zamożnej rodziny. Być może jej rodzice daliby kupę pieniędzy dla uczciwego człowieka który ją odnalazł i bezpiecznie przyprowadził do domu?
Mimo narzekań ze strony Setha, wziąłem ją na ręce i postanowiłem zabrać z nami. Miała na imię Joanne. Jednak nie przeszliśmy kilkunastu metrów a dziewczynka zniknęła. My za to stanęliśmy nad przepaścią. Daewen znów się pojawiła twierdząc, że żeby stworzyć most, trzeba opuścić jeden z odważników, po czym wskazała na dwie klatki nad przepaścią. W jednej siedział Master a w drugiej Joanne.
Chytra próba zniszczenia psychiki ludzkiej przez dokonanie drastycznego wyboru, pomyślałem. Miałem wybrać mniejsze zło? Ha! Nie istnieje nic takiego w świecie. Zło jest złem. Dobro - dobrem.Więc wybrałem zło i opuściłem obie klatki zanim tamci zaczęli się zastanawiać.
Oszczędziłem im dysput bo miałem już serdecznie dość ich ciągłego zastanawiania się nad każdym krokiem, a bezużyteczny wojownik wreszcie się na coś przydał. Joanna też nie miała dla mnie wartości. Mimo wszystko, dziwię się sobie, wierzyłem w to że nic im się nie stanie...chyba mięknę z wiekiem.
W każdym razie most się utworzył i wyszliśmy do świata żywych, a konkretnie, znaleźliśmy się na półce skalnej ponad lasem. Z radością stwierdziliśmy, że nie jest to wyspa a półwysep.
Rozpoczął się spacer w dół, gdzie spotkaliśmy resztę rozbitków. Przywitałem się i przedstawiłem uprzejmie, a pani ucałowałem dłoń (jak to mam w zwyczaju), chodź nie wyglądała zachęcająco. W ogólnym stanie rzeczy, ich twarze były jakieś niewyraźne, więc od razu zaproponowałem wyruszenie w drogę wzdłuż plaży. Nie było sprzeciwu. Lecz gdy tylko doszliśmy na wybrzeże, o dziwo naszym oczom ukazał się Master, wesoło taplający się w wodzie i gadający do siebie. Zastosowałem mój manewr "jakby nic się nie stało" stwierdzając, że naprawdę cieszy mnie jego widok. Niestety, lekko omyliłem sie do niego w moich ocenach gdyż nie okazał się tak emocjonalnie płytki jak sie spodziewałem i w odpowiedzi zarobiłem pięścią w twarz. Na szczęście nowo poznani towarzysze wspomogli mnie opatrunkami leczniczymi, wiec moja najskuteczniejsza broń, została uratowana.
Podążyliśmy dalej aż doszliśmy do piaszczystego złączenia "wyspy" z kontynentem. Niestety zaczynał się przypływ a rozum mówił nam, by nie ryzykować przeprawy. Dookoła jednak pływały beczki z zatopionego statku weselnego wiec udało mi sie stworzyć tratwę.
Nie wiedzieć czemu, wysoki, czerwony (zdaje sie że rasę tą nazywają Genasi) mężczyzna imieniem Kaerthas, strzelił mi z łuku prosto pod nogi.
Uskakując, chwyciłem za kuszę i oddałem strzał. Bełt wbił się tam gdzie zamierzałem.
Dopiero po paru sekundach wyśmiewania mojej rasy, wyglądu, braku celności i wielu innych pogróżkach, które w ustach tego prostaka w ogóle nie brzmiały mi jak obelgi, zorientował się, że właśnie uratowałem mu życie przed ugryzieniem jadowitego pająka.
Myślę że teraz nie będzie mi już wchodził w drogę...jednak nie pozostawię go mi dłużnym.
Zastanawiałem się nad dziwnym zachowaniem Mastera. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem się, czy osobą z którą rozmawia to Dae. W zamian za tą informację, chciał wiedzieć o moim znamieniu. Powiedziałem mu, że pomaga mi podbijać kobiece serca. Imbecyl uwierzył, że mówię prawdę...haha!
Po krótkiej przeprawie dobiliśmy do brzegu i postanowiłem już sam ruszyć w swoją stronę. Powiedziałem im ładnie "do widzenia" (podobnie jak ich sakiewki i drogocenne przedmioty w mojej już torbie) i oddaliłem się śpiesznym krokiem....ciekawe, kiedy zauważyli.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Asyrgal dnia Nie 2:08, 18 Sty 2009, w całości zmieniany 4 razy
|
|