Daewen
Gość
|
Wysłany: Nie 16:05, 13 Paź 2013 Temat postu: Pamiętnik Luki |
|
|
Przestaję narzekać na dom. Nawet te trzy wrzaskliwe blond bestie wydają się stąd dużo spokojniejsze.
Po opuszczeniu domu zabawiłem chwilę w stolicy, gdzie złapałem jakąś karawanę kupiecką jadącą do Miasta. W końcu zabrali mnie jako ochronę i nawet za to zapłacili. Wolałem jechać do jakiegoś portu w Ailenorze, przekraczanie Daarladzkiej granicy pochłonęłoby zdecydowaną większość moich funduszy. Ojciec kazał jak najszybciej opuścić kontynent, ale co to za różnica, paręset mil... Nie wydaje mi się żeby ktokolwiek zwracał na mnie uwagę, po co podążać za tą jego paranoją. Opanowałem do perfekcji zachowywanie się jak zwykły szaraczek i nikt nie dopatrzy się we mnie ani uncji szlachectwa.
W Ailenorze atmosfera była dość nerwowa, nie mam pojęcia czemu. Szybko dotarłem do portu w Niremdin z inną karawaną i tam złapałem statek kupiecki płynący na zachód. Żeby nie szorować pokładu i mieć własną kajutę wydałem na ten przejazd zdecydowanie zbyt dużo. A i tak jedynym co pamiętam jest podłoga i wiadro.. Ciekawe ile będzie kosztował teleport z powrotem. Nigdy więcej morskich podróży.
A to był dopiero początek. Jestem teraz na zachodnim kontynencie, w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu. Gdy wysiadłem, w porcie było jeszcze całkiem normalnie. Kupiłem konia, spytałem o drogę do jakiś ciekawych miejsc... I się zaczęło.
Las, las, las. Nie mam pojęcia ile się błąkałem po jakiś zapyziałych ścieżynach, aż w końcu spotkałem jakiegoś człowieka.. Byłoby miło, ale nieznajomy był już raczej ex-człowiekiem i bardziej interesował go mój mózg niż miła pogawędka. Tak, zaatakował mnie jakiś zupełnie obrzydliwy zombie. Następnego dnia kolejny. Było kiepsko. I wtedy trafiłem na jakiś dziwny obóz. Coś tam opowiadali, że walczą z jakimś chorym kolesiem, który nasyła na nich zombie, czy coś.. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że może faktycznie im dalej na zachód tym bardziej wszystko jest popieprzone. W każdym razie zawsze w gromadzie bezpieczniej.. no i mieli jedzenie... więc się przyłączyłem.
Następnego dnia wysłali mnie na patrol, mieliśmy spotkać jakąś ekipę i przyprowadzić ich do namiotu głównego. Nic trudnego. Potem zorientowałem się że dalej mam się ich trzymać. No okej, po wykonaniu jakiś tam zadań mają się ewakuować w bardziej cywilizowane rejony. Na to jestem jak najbardziej chętny. Lubię lasy, ale wolę takie bez łażących dookoła trupów i fanatyków.
Odesłali mnie z nimi do namiotu. Albo oni śmierdzą trochę mniej niż większość wojaków, albo nos mi już zupełnie stępiał, w każdym razie była to niezła odmiana. Następnego ranka zjawiliśmy się w namiocie dowództwa żeby potwierdzić że oczywiście zgadzamy się na samobójczo durną misję zrobienia czegoś żeby "nasze" wojska mogły się podszyć pod imperatorskie... Oczywiście nie mając na to żadnego pomysłu, bo po co.
I tutaj przekonałem się, że moc Asyrgala silna jest w tych krajach (dobrze że pamiętam modlić się codziennie, jak ojciec kazał), bo oni uznali mój wymamrotany pod nosem (wszyscy tu mają strasznie wyczulony słuch. muszę się oduczyć mówić do siebie) komentarz że może usadzimy maga pod kartonem podpartym patykiem uwiązanym do sznurka i tak złapiemy oddział - no, jak te pułapki na myszy które zastawiałam w stodole - za świetny pomysł! I nie żartowali. Chociaż potem okazało się że nie wzięli tego tak dosłownie i po prostu zrobili zasadzkę. Ale wciąż, mój pomysł.
No to złapaliśmy ten oddział, wybiliśmy, "nasi" się przebrali.. Zapłacili nam i byliśmy wolni by jechać gdzieś w normalniejsze regiony! (chociaż zaczynam wątpić czy cokolwiek normalnego na tym kontynencie znajdę..) W każdym razie póki nie znajdziemy się w bardziej cywilizowanym miejscu będę się trzymać tej bandy.
To tak - był jakiś nienażarty kapłan, noszący na szyi widelec.. sądząc po tym ile żre to pewnie takie przygotowanie na każdą okazję.. chyba z jakimś fanatykowatym kompleksem, bo jak usłyszał że się modlę to zaczął to robić jeszcze głośniej... no ale on został w obozie, dalej ganiać zombiaki. Ciekawe czy je też zjada.
Drugi jest jakiś koleś, który ponoć naprawdę jest księciem. Go nie miałem okazji jeszcze bliżej poznać, ale nie chce ożenić się z żadną z moich sióstr. Szkoda. Byłoby o jedną mniej.
Trzeci nazywa się Malo i jest magicznym pseudodemonicznymniewiadomoczym. I chyba nie mówi, za to wyczarowuje w powietrzu napisy. Nie powiem, zrobiłby karierę w handlu z takimi bannerkami.
Czwarty jest rudy i nazywa się Charlie Zjamacoś. Początkowo wydawał się normalny, a potem wyszło że jest jakimś jasnowidzem. I jarają go różowe jednorożce. Ale jest przy tym dość sympatyczny. Nie wiem czy go lubię, czy się boję.
Były jeszcze dwie dziewczyny, ale raczej milczące, więc ciężko mi coś o nich powiedzieć póki co. Chociaż jedna się mi dość mocno przyglądała. Albo mój wdzięk ją fascynuje, albo mam problem...
Na koniec dołączyła jeszcze dwójka. Chłopak, Cet, jest dość nadęty i się z Charliem najwyraźniej nie lubią, prowadząc jakieś pseudofilozoficzne debaty, więc na przyszłość będę potrzebował wosku lub bawełny... Do tego ma jakieś inkwizytorskie zapędy śledcze.
Dziewczyna nazywa się Astrid, jak powiedział Charlie... bo ona sama nie mówi. Ale się uśmiecha. Bardzo intensywnie się uśmiecha. Nie jestem pewny czy uśmiecha się do mnie, czy śmieje ze mnie. Do tego gra na skrzypcach ponoć i chyba jest tu kimś ważnym, bo to ona przywiozła nam kasę za zadanie.
Właśnie z nimi spędzę trochę najbliższego czasu. Niby dobrze mieć kompanię, ale... nie wiem czy przez nich niedługo nie zacznę bardzo, bardzo tęsknić za Selindią. Póki co trzeba zacisnąć zęby i trzymać się swojej roli.
|
|