 |
Rollage yn Astyr - Original RPG RyA - Forum
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 0:07, 08 Wrz 2008 Temat postu: Dziennik Naren'a |
|
|
Masz przed oczyma pamiętnik. Wiele poprzednich kartek jest zapisanych pismem w nieznanym języku, Pismo jest dość staranne, choć wygląda na dość stare. Każdy wpis jest oznakowany dziwnymi symbolami tuż nad pierwszą linijką wpisu. Przeglądając pamiętnik z czasem natrafiasz na strony których treść potrafisz zrozumieć.
CCDLXIII"Przeszukałem większość krain wschodu w jej poszukiwaniu. Powoli zaczynam tracić nadzieję. Pięć długich lat minęło odkąd ją ostatni raz widziałem. Pięć długich lat bez żadnych wskazówek błąkam się po świecie by ją odnaleźć. Zaglądam do każdego miasta, to każdej wioski, do każdej jaskini którą napotkam, mając nadzieję, iż coś znajdę. Pytam każdego przechodnia, słucham szumu wiatru w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Może pewnego dnia na coś trafię.
Sny nie dają mi spokoju. Co noc śni mi się, że jest ona w zasięgu moich rąk, lecz nigdy nie mogę złapać."
CCDLXXIV"Dzisiaj opuszczam rodzinne strony. Wyruszam na wschód, ku wschodzącemu słońcu. Dałbym wiele by móc ją znów zobaczyć. Bardzo lubiła oglądać wschód słońca."
/** C.D.N. **/
CCC"Było już ciemno. Okrągły księżyc wznosił się już wysoko na niebie, bogowie widocznie byli czymś zdenerwowani gdyż miał czerwoną barwę. Do najbliższego miasteczka miałem wiele mil, sam zaś znajdywałem się prawie w centrum wielkiego lasu. Ciężko było cokolwiek zobaczyć, tym bardziej z jednym okiem.W krzakach co jakiś czas można było usłyszeć skradające się zwierzęta, w oddali zaś wyły wilki i huczały sowy. Wiatr był dość słaby lecz chłodny. Wędrowałęm ku zachodowi, w stronę najbliższej drogi. Teoretycznie jeden z kolejnych nocnych wypraw do których już przywykłem. Jedynym wyjątkiem było to, co się owej nocy wydarzyło. Las przeszył nagle okropny, głośny dźwięk którego nigdy przedtem w życiu nie słyszałem. Przypominał on nieco ludzki ryk wściekłości i bulu zmieszany z triumfalnym wyciem wilka. Ktoś, kto nigdy przedtem nie słyszał, mógłby pomyśleć, iż to jakiś wilkołak dopadł swą ofiarę. Ten okropny dźwięk zdawał się być jednolitym i dochodzącym z jednej istoty. Był tak przeraźliwy iż spłoszył nie tylko zwierzyną z lasu ale także wywołał u mnie uczucie strachu którego nigdy przedtem nie doświadczyłem - a doświadczyłem wielu przerażających rzeczy. Jestem także pewny, iż nie był to wilkołak przybierający wilczą formę - za późno na to. Po chwili - a była to bardzo długa chwila - odzsykałem trzeźwość umysłu i opanowałem strach. Postanowiłem sprawdzić, co to było. Ostatki zdrowego rozsądku mówiły mi, bym tam nie szedł - lecz były one już jedynie szeptem. Doszedłem na pewną, małą polankę. Nie wiem, co się tu wydażyło, lecz nei było to nic normalnego. Cała polanka była spalona, drzewa ją otaczającą były połamane, a na pniach były ślady pazurów, niektóre pnie były w ogóle porozrywane w strzępy. Strzępy traw stały w ogniu, lecz powoli wygasały. Gdy rozejrzałem się dokładniej, pod najbardziej pocharatanym drzewem zobaczyłem strzęp porozrywanych ubrań, jakiś topór i kilka innych przedmiotów. Z ubrań nic nie zostało, cokolwiek to nosiło, nie było ludzkie - przynajmniej do czasu. Topór był dość nietypowy. Gdy go podniosłem, odniosłem wrażenie iż był on przerażony i zmęczony... musiała mi już odbijać korba. Topory nie mają uczuć, tym bardziej nie żyją. Wsadziłem za pas, był zbyt... unikatowy... by zostawić go w takim miejscu. Po chwili dostrzegłem na ziemi jakiś inny, znacznie mniejszy obiekt. Gdy go podniosłem, okazał się być on piersiówką. Cokolwiek by tam nie było, taki przedmiot by mi się przydał podczas wędrówek. Ich właściciel pewno i tak już... nie żebym źle życzył, ale to jest bardzo prawdopodobne... nie żywy. Zgarnąłem szybko zdobycz i skierowałem się na stary szlak, ku drodze. Księżyc powoli przybierał swoją normalną barwę - widocznie pogowie rozprawili się ze swoim problemem. Minęło kilka minut. Naturalne odgłosy lasu zaczęły ponownie rozbrzmiewać pomiędzy drzewami. Wszystko wracało do normy, poza jedną rzeczą. Wzrok mogę mieć fatalny, nie zaprzeczam, lecz słuch mam dość dobry. Zdawało mi się, iż coś się zbliżało. Skakało pomiedzy drzewami... nie... latało pod koronami drzew. Szybko nadciągało w moją stronę. Zdałem sobie jednak w tej chwili pewną sprawę - po usłyszeniu przeraźliwego ryku, mój słuch pogorszył się znacznie. Do tej pory nie był już taki sam. Wracając do opowieści, coś się do mnie zbliżało, mogłem to wyraźnie usłyszeć pomimo przygłuszenia. Zakradłem się do krzaków, coby mnie nie znalazło zbyt łatwo. Zachowałem spokój. Jednak, widocznie niedoceniłem istoty. Słyszałem jak z szelestem upadła za mną... nie, wylądowała. Gdy obejrzałem się za siebie, mogłem zobaczyć dużą postać owiniętą we własne, nietoperze skrzydła. Świetnie, pomyślałe, krwiożerczy nietoperz mutant - tylko tego mi brakowało. Stworzenie zaczęło powoli składać skrzydła, ujawniając swoje ciało. Ku mojemu zaskoczeniu, nie był to nietoperz. Był to "zwykły" - jak na budowę ciała - czowiek. Nie miałem pojęcia, jaka to rasa, ani jak z nią walczyć. Szybko dobyłem orężu, istota jednak potrząsneła powoli głową, jakby nie oczekiwała walki. A raczej nie oczekiwał, gdyż postacią był mężczyzna, w średnim wieku o dość... martwym wyrazie twarzy, którą promienie księżyca oświetlały dość dobrze. Miał czarne włosy sięgające podbródka i dość zapadnięte policzki. Łatwo można było się domyślić iż był to nieumarły. Po chwili wpatrywania się jeden w drugiego, skrzydlata istota stwierdziłą dość zimnym i wysokim głosem: "Nie jesteś istotą na którą poluję.", po czym rozprostował skrzydła i przyklęknął, gotów do wyskoku. Zanim jednak to zrobił, rzekł: "Uciekaj." i wzbił się w powietrze.
Do dziś nie zapomnę tej nocy. Wiele miesięcy minęło odkąd słyszałem owy przeraźliwy ryk, lecz dobrego słuchu nie odzyskałem do tej pory.
Odnośnie znalezionych przedmiotów... piersiówka którą znalazłem okazała się być bezdenna. Mimo, iż nie raz próbowałęm ją opróżnić, ciecz nie chciała się skończyć. Sam płyn zaś zmieniał się regularnie co dzień. Przybierał wszystkie smaki, a do tej pory żaden nie powtórzył się ani razu. Topór zaś... nie przejawił zbytnio żadnych zdolności magicznych poza unikatowym wyglądem. Postanowiłem go jednak nosić przy sobie - kto wie, może ktoś się znajdzie kto mi powie o nim coś więcej."
DCLXIV"Podróżuję już chyba piąty dzień. Nie widziałem od dawna żadnego większego miasta, zachaczam jedynie o mniejsze wioski których nazw nawet nie znam. Od niedawna moje ramię daje się we znaki. Zaczynam się obawiać, iż bez prawidłowego treningu w tunelowaniu magii nie pociągnę długo. Będę musiał poszukać jakiejś akademi magicznej, może oni będą w stanie jakoś mi pomóc. Jak nie... będę musiał się chyba pożegnać z moją ręką."
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Iggy_the_Mad dnia Pon 1:47, 13 Kwi 2009, w całości zmieniany 10 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Wto 15:06, 09 Wrz 2008 Temat postu: Wpisy Rollage-Time |
|
|
DCLXV"Szósty dzień mojej wędrówi. Trafiłem na dość małą i bardzo spokojną wioskę. Dziwne energie magiczne się unosiły w powietrzu, lecz były one bardzo niewyraźne i nie byłem w stanie określić czym są. Postanowiłem zajrzeć do tutejszej karczmy, zrobić trochę zapasów żywności. Karczma była bardzo opustoszała... miałem wrażenie, że coś tu jest nie tak. Nawet barmana nie było. Znalazłem trochę pożywienia na stołach, tym się pożywiłem. Całe szczęście nie było zatrute. Po czasie do karczmy wszedł jakiś nieznajomy. Nie wyglądał na tutejszego. Dosiadł się, sam mu zaś dałem kufel piwa. Tuż za nim wszedł jeszcze inny mężczyzna. Szybko się rozejrzał za jakimś trunkiem za ladą, lecz jakoś dziwnie odskoczył w tył, jakby zobaczył ducha. Poszlismy wraz z pierwszym nieznajomym sprawdzić co rzekomo zobaczył. Okazało się, iż za ladą leży martwy barman. Przywykłem już do tego, że ludzie giną tu i tam, więc niezbyt się tym przejąłem. Wziąłem butlę wina i wróciłem do stolika. Chwilę potem do karczmy weszłą mała grupa trzech osób - dość nietypowo wyglądający mężczyzna i dwie kobiety... dość młodo wyglądające. Szybko znaleźli trupa, zadawali nam dziwne pytania ale chyba nie podejrzewali nas. Jedna z dziewczyn musiała się chyba znać na anatomi lub coś, bo porządnie zbadała ciało. Ślad ludzkich zębów był widzialny na ciele. Coś ściągneło ich uwagę na zapleczę. Poszliśmy sprawdzić, lecz tuż po wejściu aż cofnęło nas z obrzydzenia. Pełno poobgryzanych ludzkich ciał. Jedyna już tylko myśl przeszła nam przez głwę - uciekać. Wyszedłem z karczmy jako pierwszy coby sprawdzić inne chaty. Nie dostałem się jednak do żadnej, gdyż drzwi były zaryglowane. Usłyszałem krzyk w oddali. Jakiś nieumarły rzucił się na jedną z dziewczyn. Byłem niestety za daleko by szybko dobiec na pomoc. Całe szczęście czerwonoskóry mężczyzna szybko dobiegł i skutecznie rozprawił się z potworem. Zbiegliśmy się wszyscy w jedno miejsce. Mimo, iż ich w ogóle nie znałem, uznałem iż moja pomoc może się przydać. Postanowiliśmy jeszce raz sprawdzić chaty, gdyż wciąż było możliwe, że ktoś żywy ocalał. Wbiliśmy do pierwszego bliższego budynku. Żywych nie zastaliśmy, lecz jakiś potwór znalazł nas. Zaczęliśmy uciekać na zewnątrz... lecz byliśmy w pułapce. Niezliczone ilości zombiaków zeczęły nas powoli otaczać. Facet z tarczą - ten którego spotkałem jako pierwszego - wysunął się na przód osłaniając resztę. Ja stanąłem u jego boku dobierając moje ostrze. Dziewczyny zaczęły rozmawiać o czymś... pamiętam, iż nie było to nic sensownego, ba, nawet bardzo nie na miejscu. Czerwony typ natomiast słysząc to zaczął się mocno irytować. Nie wiedziałem co chcą przez to osiągnąć, lecz zdawało mi się, że wiedzą co robią. Umarlaki dochodzily coraz bliżej, a ich obecność bardzo dawała mi się we znaki. Mogłem wyczuć każdego osobno i wszystkie na raz, lecz nie byłem w stanie ich zliczyć. Chwilę później mogłem wyczuć coś za sobą, jednak nie były to nieumarłe moce. Chwilę potem zobaczyłem wszystkie umarlaki podpalone. Ich agonia odbijała mi się echem w umyśle, od dawna nie miałem takiej satysfakcji. Szybko zajęliśmy się też potforem z chaty. Mimo iż płonął, nadal jeszcze rzucał się gdzie popadnie. Ba, cała wioska stała w plomieniach. Nie wiem co się dokładnie stało, ale dobrze że się wydażyło właśnie teraz.
Mieliśmy chwilę czasu na przedstawienie się. Typ z tarczą zwał się Kalyar. Jego nazwisko natomiast z czymś mi się kojarzyło, lecz nie wiem z czym. Marika i Vivien, były to imiona dziewczyn. Czerwony typ zwał się Kaerthas. Ten z kosą, który jako pierwszy odkrył ciało barmana zwał się Nellas. Kae był dość wyczerpany, stracił chyba nawet przytomność. Pamiętam jeszcze jak w międzyczasie przypałętał się jakiś rycerzyk, z dość błazennym charakterem. Zdawał się być znajomym "Lorda Kaerthasa", "Lady Vivien" oraz "Lady Mariki". Kae był bardzo wkurzony na jego widok... chyba o nim była przedtem rozmowa która go wkurzyła... jakkolwiek, dla jego własnego dobra - no i Cela chyba tez, źle na niego patrzył - Kal był zmuszony go ogłuszyć tarczą. Wraz z nim musieliśmy go potem nieść na tarczy.
Wyruszyliśmy, jak najdalej od wioski. Trafiliśmy w las, postanowiliśmy się zatrzymać na małej polance by odpocząć. Jako, iż nadal było ryzyko napadnięcia przez umarlaków, musieliśmy trzymać warty. Rozpaliliśmy ognisko i ja wraz z Kalem objęliśmy pierwszą wartę. Kal wydawał się być bardzo zmęczonym. Dobrze, że ja prowadzę pół-nocny tryb życia, miałem jeszcze trochę energii. Gdy wszyscy już zasnęli, usłyszeliśmy jakieś odgłosy w krzakach. Gdy to sprawdziliśmy, okazało się iż to był normalny zwierz. Lecz chyba celem było odwrócenie naszej uwagi. Po powrocie do reszty, odkryliśmy, iż Kae zniknął. Nie mam pojęcia kiedy się wykradł, lecz musiał to zrobić naprawdę szybko. Koło Vivienn zostawił zawinięty sztylet. Odwijając go mieczem chyba obudziłem i wystraszyłem Vivien, która powoli pobudziła resztę. Namyślaliśmy się jak by tu odnaleźć Kaego, ale nie zostawił po sobie żadnego śladu. Po chwili dopiero Vivien wpadła na jakiś pomysł.. nie wiem o co jej biegało, lecz same z Mariką oddaliły się od obozu na jakiś czas. Chwilę po ich zniknięciu można było usłyszeć wilcze wycie. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy Vivien skrywa jakąś tajemnicę. Wiem, że zmęczenie mnie zaczęło dopadać. Chyba zdrzemnąłem się na jakiś czas. Pamiętam jeszcze jak Vivien powróciła... nie wiem czy to był wybryk mojego zmęczenia czy coś, ale przysiąc bym mógł iż zgubiła swoje ubranie. Nie byłem w stanie spytać o cokolwiek, gdyż w tym samym momencie co Viv odskoczyła w drzewa ja zasnąłem."
DCLXVI, I"Obudził mnie ciepły powiew popołudniowego wiatru, oraz szmer rozmów pobliskich osób. Po raz pierwszy od wielu lat miałem z kim podróżować. Kalyar był pierwszą osobą z paczki którą spotkałem. Przedstawił się jako Frostrage - wiem, że to nazwisko brzmi znajomo, lecz nie jestem w stanie sobie przyponieć dlaczego. Osoba dość honorowa, lubię go za to. Marika jest koleją osobą którą lubię najbardziej. Młoda dziewczyna chłonna wiedzy... lubię oczytane osoby. Celerian mówi, iż jest rycerzem, choć nie zdziwiłbym się gdyby był zbiegłym nadwornym błaznem. Lata za Vivien, której jeszcze nie poznałem za bardzo. Kaerthas, nietypowy gość z nietypowym imieniem, zaginął gdzieś, wzsyscy się o niego martwią. Nie znam go zbyt dobrze, lecz polubiłem jego charakter. Był jeszcze Nellas, który jednak też gdzieś wyparował.
Po nocy bezskutecznych poszukiwań Kaego postanowiliśmy ruszyć drogą do miasta. To było jedyne logiczne wyjście, możliwe było też spotkanei po drodze Kaego. Niestety tak się nie stało. Dotarliśmy do miasta, które według notatek Mariki zwało się Barwin. Nie lubię miast, nie lubię tłumów, lecz podróżowanie wśród nowych towarzyszy jakoś rozwiało moje niechęci. Jednak od momentu gdy przekroczyliśmy bramy miasta czułem się dość dziwnie, pogrążyłem się w zamyśleniach. Nie wiem kiedy dotarliśmy do karczmy, straciłem poczucie czasu. Tamtejszy barman wyglądał na przestraszonego. Nie wiem czy to mój wygląd, może moje ostrze, a może coś innego - miastowi ludzie zwykle dziwnie reagują na mój wygląd. Rozsiediśmy się trochę. Z tego co słyszałem nietypowego gościa, ponoć wampira. Marika i Vivien zdawały się znać ową personę, gdyż postanowiły złożyć mu wizytę. Ja nie mając nic innego do roboty powędrowałem za nimi. Gdy doszliśmy do pokoju okazało się iż ich przypuszczenia były prawdziwe. Zaprosił nas do swojego ciemnego pokoju i przedstawił się nam - mnie i Kalowi - jako Sin.
Nie pamiętam wiele od tego momentu, gdyż moje wspomnienia przeszłości zdawały się zatłoczyć mój umysł. Włóczyłem się bezsensownie za Kalem i resztą, jako iż nie chciałem znów odchodzić w samotnię. Pamiętam iż wpadła na nas grupka trzech osób - w tym nasz zaginiony Kae w otoczeniu dwóch dziewczyn. Wszyscy zdawali się być znajomi. Ciemnowłosa powitała Sina z niewiarygodną radością. Na imię jej Daewen. Ostatnia postać powitała mnie dość chłodno - najwidoczniej nie lubiła elfów, pomimo iż sama jest jednym z nich. Dość dziwnie to wyglądało. Jednak gdy powiedziałem jej iż nie jestem czystej krwi elfem zdała się opanować. Przedstawiła się jako Tourvi.
Znowu zdaję się mieć czarną plamę w pamięci gdyż nie pamiętam co się stało dokładniej. Wspomnienia z przeszłości były dość intensywne. Pamiętam jednak jak się do nas przypatoczył Kae, dość dziwnie wyglądał. Co zdażyło się dalej, nie jestem w stanie opisać.
Pamiętam, że napotkaliśmy Vivien z jakąś obcą osobą. Okazał się być magiem o imieniu Ravenus. Dość nietypowe jak dla mnie imię. Przystał do naszej małej zgraji. Ruszyliśmy w stronę gildii by odnaleźć resztę, która nie pamiętam kiedy rozdzieliłą się. Przechodząc jednak koło bram miasta napotkaliśmy zgromadzenie tworzące krąg wokół czegoś. Okazało się iż był tam ranny człowiek. Co się dowiedzieliśmy, to to że został napadnięty przez bandytów z Lasu Cieni. Bez namysłu postanowiłem ich dopaść i wymierzyć sprawiedliwość - moje zdanie podzielił także Kalyar. Od początku wiedziałem, że może być nas zbyt mało, lecz trzeba było ocenić liczbę bandytów z którymi mamy ewentualnie walczyć. Wyruszyliśmy. Pamiętam także jak Marika odbiegła na chwilę do zgromadzonego tłumu, chyba poprosić ich o poinformowanie reszty naszych towarzyszy gdzie poszliśmy.
Zapuściliśmy się w las. Dość głęboko. Szybko napotkaliśmy bandytów, którzy zpuścili się po linach z drzew. Jeden z nich, chcąc dać strzał ostrzegawczy postrzelił Vivien. Nie wyglądało to na poważną ranę więc od razu zacząłem rozmowę z bandytami. Było ich niestety za dużo, około dwudziestu. Nas pięciu na dwudziestu to wypadało po czterech bandytów na łeb - czego nie mogliśmy dokonać. Postanowiliśmy się wycofać. Bandyci, widząc iż nei mamy nic cennego - pomijając trochę złota które odebrali magowi - postanowili pozwolić nam odejść. Nie trwało to jednak długo, gdyż jakiś palant chciał się zabawić z dziewczynami. Na nasza niekorzyść ich szef podzielał jego opinię. Zaczęliśmy uciekać... nie uciekliśmy jednak zbyt daleko. Bandyci odgrodzili nam drogę i zaczęli nas okrążać. Marika wskoczyła zarośla, Kal dość mocnym pchnięciem zmusił mnie do podążenia za nią. Sam nie miał zamiaru uciekać, wolał zostać i walczyć w naszej obronie. Normalnie byłbym dołączył, lecz nie mogłem pozwolić Marice uciekać samej więc szybko ją dogoniłem. Mam nadzięję iż Kal wie co robił. Niedługo później mogliśmy usłszeć odgłosy walki. Szybko postanowiliśmy pomóc towarzyszom, wykorzystując element zaskoczenia, mając nadzieje iż bandyci pomyśleli iż stchórzyliśmy. Dobiegliśmy do pola bitwy dość szybko. Pamiętam jak rzuciłem się na jednego z tułu rozcinając mu nieco plecy i odrzucając go na kilka stóp w dal, zostawiając go na pastwę losu kogoś innego. Z czasem dołączyła do nas reszta drużyny, wspomagając nas skutecznie w walce. Niestety, pozwoliłem sobię na kilka ciosów które nie odbiły się na mnie zbyt dobrze. W obronie Mariki rzuciłem się na jej atakującego, powalając go na kolana i nadcinając ścięgna skutecznie wyłączając go z walki. Spuściłem jednak swoją ostrożność, co kosztowało mnie dość poważnym rozcięciem prawego ramienia. Wykonałem także szarżę na jednego z oddalonych przeciwników, jednak przemknięcie przez tuzin bandytów z naostrzonymi mieczami było złym pomysłem, mocno ponadcinali mi boki. Pozytywną stroną szarży było to, że mój cel przestał być jednym, lecz prawie dwoma obiektami. Wątpię jednak coby to przeżył.
Reszta bandytów szybko się rozbiegła. Po chwili można było jednak usłyszeć odgłos rogów... Nie oznaczało to niczego dobrego. Reszta drużyny była dość ranna, w tym Kae który stracił pod koniec przytomność. Postanowiliśmy się rozdzielić. Kal wziął nieprzytomnego Kaego ja natomiast pobiegłem za nim z Mariką. Dobrze jednak że trzymałem się blisko niej, gdyż szybko straciła przytomność na skutek utraty krwi, więc musiałem ją nieść. W lesie znaleźliśmy chatkę. Była dość mała, lecz sprawdziła się jako tymczasowe schronienie. Położyliśmy ranych na łożu, sami zaś zajeliśmy się wypoczynkiem. Szybko doszła do nas właścicielka chaty. Miła stara babcia, która dobrze znała się na medycynie. Szybko doprowadziła Kala i Kaego do porządnego stanu. W międzyczasie dołączył do nas Nellas. Straciłem jednak szybko przytomność.
Podczas bycia nieprzytomnym, śniło mi się coś bardzo dziwnego. Byłem bowiem toporem... albo jak kto woli, toporzycą. Miałem kupę młodych toporzątek i byłem z nimi na pikniku... to był bardzo dziwny sen. Szybko jednak się skończył.
Gdy się obudziłem, Marika i Kae byli już przytomni. Staruszka szybko doprowadziła i mnie do stanu używalności. Nakarmiła nas dość dobrym gulaszem. Wskazała nam nawet miejsce w którym mogliśmy się schronić, jednak powiedziała, iż to miejsce jest przeklęte. Ponoć zostało zbudowane na cmentarzu wioski która wymarła na zarazę. Nie mieliśmy jednak większego wyjścia niż schronić się tam. Kae, Nell i ja wybiegliśmy z chaty i skierowaliśmy się tam jako pierwsi. Marika i Kal zostali chwilę dłużej starając się przekonać staruszkę by poszła z nami. Kiedy doszliśmy do wejścia dogonili nas, jednak bez staruszki. Weszliśmy do środka - korytarz był bardzo wąski i nie było w nim w ogóle światła. Kae został przez jakiś czas bliżej wyjścia obserwując bandytów. Wszyscy obwiązaliśmy się liną, poza Mariką która tylko ją trzymała. Zdawała się bardzo nie lubić tego miejsca. Nie dziwię jej się. Schron okazał się szybko labiryntem. Szedłem jako pierwzsy, za mną był Nellas lub Kal, na końcu zaś Marika, ktora dość często dawała nam we znaki iż nie lubi tego miejsca.
Normalnie to miejsce bym uznał za typowy labirynt, jednak rzecz która wręcz mnie wystraszyła były skoki magicznych energii. Były one krótkie, lecz wyraźne. Kae nas szybko dogonił. Zaczął nas kierować ku wyjściu, jednak chcąc nas obu na raz przepchnąć prze tunel było złym pomysłem. Marika i ja utknęliśmy w wąskim tunelu. Gdy pomyślałem, że gorzej już być nie może, odkryłem iż mogło być gorzej. Nagła fala mocnej energi magicznej wystraszyła mnie. Kaerthas musiał chyba zobaczyć moją twarz w ciemności, gdyż głośno przeklnął. Ni się obejrzałem, lezałem na podłodze kilka metrów niżej, wraz z Mariką i Nellem. Kal zdawał się być nieobecny, nie wiem co się z nim stało. Minęło ładnych kilka minut zanim odnaleźliśmy się. Kolejne kilka chwil zajęło namówienie Mariki do dalszej drogi. Kae nas jednak szybko dogonił. Niestety, sprawy toczyły się jeszcze gorzej. Nieludzki ryk przetoczył się jak echo przez wąskie korytarze grobowca przeszywając ciemność. Kae postanowił zostać i spowolnić rzekomą bestję która miała by nas gonić. Posłał nas z Mariką i Nellem na poszukiwanie wyjścia, nawet powiedział jak mamy iść. Podążyliśmy za wskazówkami, jednak szybko trafiliśmy na zawalony strop - droga na zewnątrz byłą zawalona.
Postanowiłem iść dalej, inną drogą. Zacząłem śpiewać pieśń którą przypomniałem sobie z przeszłości, mając na celu uspokoić Marikę. Niestety, tunele które obraliśmy porastały narośla, które rozpoznałem jako "złą-drogę". Błąkając się, szybko dotariśmy z powrotem do Kaego. Potwora nie było ani śladu. Kae przejął prowadzenie szukając innego wyjścia. Sprawy jednak potoczyły się jeszcze gorzej. Coś z sufitu spado mi na ramię i po chwili przyssało się do moich pleców. Było to dość bolesne. Chwilę później usłyszałem krzyk Mariki, widocznie ją też to dorwało... a może coś innego. Nie widziałem niczego, nawet posiadanie obu oczu by mi nic nie pomogło. Dobrałem miecz, starając się odciąć pijawę od moich pleców. Chybiłem jednak, niestey mogłem poczuć jak rozcinam coś innego, jako iż byli przede mną tylko Kae i Marika wolałem nie myśleć co. Po chwyli świsnął miecz i poczułem jak pijawa odpada ode mnie. Musiał to być Kae, gdyż wątpię by Marika była w stanie cokolwiek teraz zrobić. Po chwili coś ciężkiego padło na ziemię... mam nadzięję, że to potwór... Kae szybko kazał się nie ruszać, zupełnie jakby coś czaiło się pod sufitem."
DCLXVI, II
"Kae zaczął miewać małe problemy z władaniem swoich mieczy. Pamiętam jak mi je dał i kazał mi i Kalowi siekać sufit. Nie myśląc za wiele wysunąłem się na przód i zacząłem robić co kazał. Dawno nie władałem dwoma mieczami na raz. Moja prawa ręka całe szczęście nie dawała się bardzo we znaki. W miarę jak ścinaliśmy coś z sufitu zaczął na nas spadać jakiś śluz. Śmierdział on okropnie. Szybko dowiedzieliśmy się także, iż był łatwopalny. Jeden z nas musiał zachaczyć mieczem o skałę, gdyż powstało kilka iskier i cały śluz zaczął płonąć. Ja, Kae i Kal wycofaliśmy się z niego w miarę szybko. Marika została w tyle, próbując przygasić ogien peleryną lub czymś, nie widziałem dokładnie w tym słabym świetle. Skutecznie jej się jednak udało.
Korzystając z chwili gdy ściany były oświetlone, Marika zbadała je. Dała nam znać, iż są tam korzenie i warstwa gleby. Przez chwilę padła propozycja wykopania się z tamtąd, lecz ryzyko zasypania było zbyt duże. Znaleźliśmy natomiast zastosowanie dla korzeni. Po ich wycięciu można było użyć ich jako pochodni. Marika poświęciła własną szatę na materiał do owinięcia korzeni i podpalenia go. Przynajmniej nie musieliśmy już po omacku wędrować, zdając się tylko na Kaego. Martwiła mnie tylko sprawa z powietrzem. Jeżeli wyjście było zablokowane, a nie byłoby innego, ogień spaliłby ostatki znajdującego się w korytarzach powietrza. Z tego co pamiętam, Kae mówił, że powietrze stało w miejscu.
Przez dłuższą chwilę zastanawialiśmy się gdzie iść, lecz fakt zawalonego wyjścia nie dawał nam wielkiego wyboru. Zaczęliśmy wędrować w głąb długich, wąskich i ciemnych korytarzy grobowca. Z czasem zaczęło przybywać korytarzy - do tej pory rozwidlenia miały jedynie dwie drogi, teraz już bywały po trzy. Wędrowaliśmy tak przez dość długi czas, trzymając się lewej strony coby się nie zgubić. Na pewnym rozwidleniu mogliśmy usłyszeć nieludzki ryk jakiegoś potwora. Był dość odległy, lecz dochodził ze strony, w którą podążaliśmy. Szedłem dość niepewnie, będąc na samym przodzie. Po jakimś czasie ciszę przedarł krzyk Kalyara, który szedł jako ostatni. Gdy się obejrzałem leżał już na ziemi, natomiast nad nim stał ludzkiego wzrostu potwór. Nie jestem w stanie zdefiniować jak wyglądał, nie mogę sobie przypomnieć. Upewniwszy się, iż nic przede mną nie ma, zacząłem szarżować na potwora. W wąskim tunelu wpadłem niestety na Kaego który celował do potwora z łuku. Gdy przerwóciliśmy się na ziemię mogłem zauważyć Kalyara odpełzającego pod ścianę, sam potwór zaś był zainteresowany kim innym, podajże Mariką. Przepchnąłem się po chwili obok Kaego i dostałem do potwora, na czas przejmując go na siebie. Wbiłem mu miecz w nogę, unieruchamiając go. Dobyłem drugi miecz który schowałem by móc trzymać pochodnię. Potwór niestety był szybszy i rozszarpał mi nieco rękę którą się osłoniłem przed atakiem. Po chwili zauważyłem skradającego się za potworem Kalyara. Mając nadzieję, iż przeciwnik nie wyczuje zagrożenia od tyłu zacząłem drażnić potwora, upewniając się iż nie straci mną zainteresowania. Nie zadałem mu większych ran poza przebiciem nogi i lekkim nacięciem gdzieś na torsie, lecz wystarczająco długo odwróciłem jego uwagę aby Kal mógł wykonać swój plan. Schwytał swój miecz obiema rękoma zostawiając tarcze w tyle i wbił mosiężne ostrze prosto w kark potwora, w tym samym momencie co ja wbiłem w niego pochodnie i wyciągnąłem z nogi miecz. Wygraliśmy tą walkę bez większych ran.
Nie był to jednak koniec bitwy. Ledwo co zabiliśmy tego potwora, Marika dostrzegła w oddali światło. Zbliżało się to do nas. Szybko uformowaliśmy linię, ja będąc na przedzie, Kal tuż za mną i Kae kryjący tyły. Usłyszeliśmy głośny ryk taki jak słyszeliśmy poprzednio - to była ta bestia. Pamiętam jak przykucnąłem i wystawiłem miecze tak, aby potwór nadział się na nie, lecz chwilę potem poczułem jak wyrwano mi jeden miecz z ręki. Marika rzuciła w potwora pochodnią... a może to był Kal kamieniem.. nie pamiętam... aczkolwiek trafiając w oko i oślepiając go. Kae stał z tyłu i ostrzeliwał bestję z łuku. Nie pamiętam co się dokładniej stało dalej. Wpadłem w szał i rzuciłem się na przeciwnika z dużą siłą. Czy wygrałęm, tego się nie prędko dowiedziałęm. Ciemność mnie ogarnęła.
Obudziłem się w jakiejś okrągłej komnacie. Nie pamiętam zbytnio jej wyglądu, wciąż byłem oszołomiony i dość ranny. Pokonałem bestję, lecz nie przyszło mi to łatwo. W komnacie znajdowały się jakieś kryształy, z tego co zauważyłem, każdy brał dla siebie kawałek. Podobnie z czaszkami, których było pełno. Odmówiłem wzięcia kryształów kiedy mi oferowano. Najwidoczniej wszyscy postanowili wziąć trochę odpoczynku. Ja zacząłem powoli przechadzać się po komnacie. Gdy doszedłem do korytarza wyjściowego mogłem poczuć coś dziwnego... coś... magicznego... jakieś proste zaklęcie. Nie chciałem martwić moich towarzyszy, lecz moje ciche i niekontrolowane przeklnięcie musiało zwabić Marikę. Wskazałem na ścianę, mówiąc iż coś tam jest. Po chwili chyba podszedł i Kae, nie pamiętam. To co pamiętam, to fakt, że ściana po chwili wyleciała z wielkich hukiem i cały korytarz został zapełniony chmurą kurzu unoszącą się w powietrzu. Gdy opadła, byliśmy w tanie zauważyć trzy kolejne potwory - aczkolwiek te wyglądały inaczej niż poprzednie. Jeden z nich miał nawet charakterystyczną koso-rękę. Szybko rzuciliśmy się w wir walki. Równie szybko jednak potwory zaczęły uciekać. Widało mi się to dziwne. Usłyszałem Kala krzyczącego coby nie wracali, celnie rzucając przy tym czaszką w jednego z nich. Nie mogłem pozwolić na ucieczkę potworów, tym bardziej, iż mogły sprowadzić posiłki. Zanim opuściłem komnatę mogłęm jeszcze zobaczyć jednego potwora który nie uciekał, dopadł Marikę. Reszta jednak już się nim zajmowała, więc mogłem zająć się pościgiem. I znowu, dopadła mnie ciemność, musiałęm ponownie stracić przytomność, w końcu cały czas byłem osłabiony."
DCLXVI, III"Gdy odzyskałem przytomność, znajdywałem się pod gołym niebem, nareszcie na powierzchni. Nigdy nie sądziłem, iż tak bardzo mogę się ucieszyć na widok nieba. Byliśmy wśród naszych towarzyszy, z którymi rozdzieliliśmy się po walce z bandytami. Szybko nam opowiedzieli, iż wszystko to co się wydarzyło, bylo jedynie iluzją. Przytomny, lecz wciąż zmęczony pogrążyłem się w myślach. Żebym popadł ofiarą iluzji? Widać, muszę jeszcze wiele się nauczyć.
Po odpoczynku i nabraniu sił ruszyliśmy ku miastu by odebrać nagrodę. Tourvi gdzieś zniknęła, a jej kot, Demon, przywlukł do nas rachunek zapisany na nas wszystkich. No to tyle z naszego wynagrodzenia, najwścieklejszy z tego powodu był Kaerthas. Wolę nie myśleć co z nią zrobi jak ją dopadnie.
Niedaleko przed miastem zrobiliśmy kolejny przystanek. Najwidoczniej nie wszyscy byli jeszcze w pełni wypoczęci. Kae poleciał do miasta odebrać nagrodę, zostawiając nas samych byśmy odpoczęli. W międzyczasie Marika nauczyła nas - mnie i Kalyara - nowej gry, która polegała na wyciąganiu małych patyczków ze stosu tak, aby nie przewrócić całej konstrukcji. Lady Vivien - jak to Celerian który jej towarzyszył miewał ją nazywać - poszła natomiast gdzieś w las. Po co dokładniej? Nie wiem. Kae wrócił po chwili. Byliśmy gotowi kontynuuować naszą drogę do miasta. Na widok braku Vivien i Celeriana Kae postanowił zostać w tyle i poczekać na nich, zostawiając nas znowu.
Doszliśmy prędko do miasta. Wciąż byłem zmęczony i skierowaliśmy się od razu do karczmy. Tam nas powitano dość dobrze. W zamian za pozbycie się bandytow mogliśmy zamówić co tylko chcieliśmy, na koszt gildii. Nie zamierzałem ich jednak doprowadzić do upadku, nie jadam dużo. Danie dnia i trochę wody mi wystarczyło. Kilka osób rozeszło się już do pokoju na górze, natomiast ja i Marika wyszliśmy na zewnątrz. Urządziliśmy sobie małą pogawędkę, dochodząc po chwili do jakiegoś budynku z książkami i antykami. Nie byłem zdziwiony kiedy Marika okazała wielkie zainteresowanie tym i weszliśmy do środka. Było tam sporo książdek, przy których można było już znaleźć Marikę, mimo że ledwo co weszliśmy. Poza książkami, było tam sporo ciekawych rzeczy, nawet kilka interesujących broni. Książki były w większościach o mitach i legendach, o smokach i skarbach... wielka szkoda, że Marika zdaje się nie wierzyć w te rzeczy. Widać, co miasto robi z ludźmi. Jako, iż robiło się późno, wróciliśmy do karczmy. Czekało nas następnego dnia jakieś zadanie."
DCLXVII"Następnego dnia obudziliśmy się dość wyspani i pełni optymizmu - każdy mówił same przyjemne rzeczy o miastach, ach, dawno nie słyszałem takiego niezamilowania do miast - ruszyliśmy pod ratusz, gdzie mieliśmy eskortować burmistrza do jakiejś wioski a może miasta, nie pamiętam już dokładniej. Nie lubiłem nigdy eskortować "ważnych" ludzi. Poza nami było sześciu strażników oraz ich przywódca, który zagadał do nas kiedy był czas by wyruszyć. Nas było sześcioro - ja, Kalyar, Marika, Kaerthas, Vivien i Celerian. Reszta widocznie miała inne sprawy na głowie. Szybko znaleźliśmy się poza murami miasta. Burmistrz okazał się wielkim żarłokiem - Kae wiele razy dostał po głowie obgryzionymi kawałkami kurczaka i tym podobnymi. Jego wściekłość omal nie pozbawiła nas wynagrodzenia za zadanie. Po drodze ucięliśmy sobie z resztą pogawędke o miastach i dziczy. Większość uważa miasta za nudne miejsca, ale są też osoby, które myślą przeciwnie. Wracając do naszego zadania - powóz zatrzymał się po jakimś czasie. Przed nami bylo coś, czemu strażnicy okazali zainteresowanie. Były to ślady. Ślady sań! Prowadziły one w poprzek drogi. Postanowiliśmy zbadać je dokładniej, lecz strażnicy oczywiście byli lekkomyślni i uznali to za brak jakiegokolwiek zagrożenia. Ja, Kal, Marika i Kae zeszliśmy trochę z drogi zostawiając Vivien i Celeriana samych. Ślady okazały się prowadzić daleko. Kae i Marika postanowili powrócić do karawany, natomiast ja i Kalyar podążyliśmy dalej śladami sań. Szliśmy daleko, minuty ciągły się i ciągły. Szliśmy na zachód. Dotarliśmy do małej dróżki, lecz jako iż ślady nie skręcały, poszliśmy dalej. W lesie było cicho i spokojnie... nawet zbyt cicho można by rzec. Nagle, nie wiadomo skąd nadleciała strzała, trafiając Kala. Obaj czmychnęliśmy za drzewa, nie wiedząc czego oczekiwać. Chwilę potem zza krzaków rzucił się na mnie Goblin. W tym samym momencie co nadział się na mój miecz kolejna strzała przeszyła jego gardło. Zza drzew wywołała nas para dzieciaków, możliwie rodzeństwo, gdyż mocno się kłócili. Siedzieli na drzewie, lecz po chwili jedno z nich w wyniku kłótni spadło na ziemię. Mały chłopiec, w wieku około jedenastu lat zaczął coś mamrotać o obcych jako wymówce na strzelanie do nas. Po chwili dopiero dziewczynka w wieku około czternasu lat powiedziała nam o polowaniu na goblina, który zbyt bardzo zbliżył się do ich wioski. To ona chyba spadła na ziemię, gdyż kulała nieco na jedną nogę. Gdy spytaliśmy ich o ślady które napotkaliśmy, powiedzieli, iż nie należą one do pojazdu, lecz do potwora. Pognali potem spowrotem do wioski, zostawiając nas.
Po chwili usłyszałem za nami stukot kopyt i głos Ravenusa. Podjechał do nas na swoim wierzchowcu i zaczął coś mówić. Nie słuchałem go zbytnio, nie wiem jak Kal. Lecz dotarł do mnie jeden fakt - Marika gdzieś zaginęła. Nasze plany nagle się zmieniły. Rav nas opuścił, wracając do wspomnianej przez dzieciaków wioski, gdzie rzekomo reszta drużyny miała postój. Wraz z Kalem szybko wyruszyliśmy na poszukiwania, lecz naszym jedynym tropem były owe ślady na ziemi. Doprowadziły nas na skraj lasu. W polu widzenia była wioska oraz pola. Skierowaliśmy się na pola, by popytać czy rolnicy jej nie widziely. Niestety, nikt nic nie widział. Zdecydowaliśmy się zajrzeć do wioski, może spotkać toważyszy. Gdy doszliśmy, nie było śladów karawan - musieli najwidoczniej już opuścić to miejsce. Odwiedziliśmy stajennego, ktory nas poinformował o tym, że pożyczono od niego kilka koni parę godzin temu. Sensownym wyjściem byłoby pożyczenie kilku koni i dogonienie ich. Nasze kieszenie byly jednak puste. Skierowaliśmy się do karczmy, lecz nigdy do nie doszliśmy. Myśl o Marice możliwie będącej w zagrożeniu nasunęła mi inny plan. Rzuciłęm szybko okiem na stajnię, bramę wyjazdową miasta, otaczającą nas ludność a na samym końcu Kala. Widać po nim było iż myśleliśmy o tym samym. Skierowaliśmy się ponownie ku stajni. Stajenny mimo iż wydawał się spać, obudził się gdy podeszliśmy dość blisko. Cóż, musieliśmy się nim stosownie zająć. Podczas gdy ja odwróciłem uwagę stajennego zadając jakieś tam pytania których sam już nie pamiętam, Kalyar stanął obok i zwinnym ruchem tarczy ogłuszył go. Szybko ruszyliśmy ku boksom i dobyliśmy dwa konie, bez większego problemu wyjeżdzając z wioski.
Skierowaliśmy się pierw drogą, lecz była zbyt wyjeżdzona aby znaleźć ewentualne ślady Mariki. Podjechaliśmy pod skraj lasu. Okrągły księżyc zaczął wschodzić. Kalyar wyglądał na bardzo zaniepokojonego. Ja także. Na skraju lasu też niczego nie było, naszym jedynym wyjściem było zanurzenie się w las. Dojechaliśmy do małego jeziorka, gdzie znaleźliśmy kawałek szmat Nellasa. Kalyar nagle zgiął się w pół, zaczął dziwnie wyglądać. Nie miałem pojęcia co się dzieje. Wspomniał coś o ziołach w jego torbie, które szybko odnalazłem. Kal zaczął porastać sierścią - domyślić się już mogłem co stanie się dalej. Nie chcąc aby spłoszył konie, przywiązałem szybko jednego do drzewa, po czym rzuciłem Kalowi pod nos pęk ziół o których mówił, po czym wycofałem się pod najbliższe drzewo. Po chwili przed swoimi oczyma miałem wielkiego, wściekłego i najwidoczniej głodnego, dorosłego wilkołaka. Nie chcąc zranić samego Kala byłem w stanie jedynie unikać jego ataków. Jeden z koni stał się jednak przypadkową ofiarą gdy odskoczyłem z lini skoku wilkołaka. Kilka kolejnych uników, lecz Kalyar rozszarpał mi prawę ramię. Wielki ból. Szybko znalazłem siebie przewróconego na ziemi, tuż przed wilkołakiem. W oddali bylem w stanie usłyszeć czyjeś szepty. Byli to Master i Marika - na której widok ucieszyłem się, lecz radość ta trwała jedynie ułamek sekundy. Nie byli bezpieczni w tym samym miejscu z głodnym i rozwścieczonym wilkołakiem. Ryknąłem by uciekali, lecz nie słuchali, zajęci czymś innym. Marika szybko znalazła się pomiędzy mną a Kalyarem. Gotów byłem rzucić się by odepchnąć ją i zmierzyć się twarz w twarz z potworem, który jednak zdawał się nie być Mariką zainteresowany tak bardzo jak już osłabionym i krawiącym daniem jakim byłem ja. Całe szczęście odskoczyłem na czas. Oj, Marika, nie wiem po coś ty to robiła, ale zachachaczanie wilkołaka patykiem oraz wskakiwanie na jego plecy i zasłanianie jego widoku było złym pomysłem, baardzo złym. Padłem na ziemię starając się podciąć potwora, całe szczęście, iż udało mi się. Upadłem jednak na moje rozszarpane ramię i zostałem przez wilkołaka przygnieciony. Straciłem w tej chwili przytomność."
Tekst tutaj się urywa. Następna linia lub dwie święcą na niebiesko. Każda litera w zdaniu nieustannie zmienia się, jakby wydarzenie to nie miało jeszcze miejsca, lub nie zostało poprawnie spisane.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Iggy_the_Mad dnia Sob 22:49, 25 Paź 2008, w całości zmieniany 7 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 3:17, 26 Paź 2008 Temat postu: |
|
|
DCLXVIII "Dzień zapowiadał się niemile. Z daleka mogłem wywęszyć plugawe, śmierdzące miasto. Najgorsze było to, że podążaliśmy w jego kierunku. Było nas czworo - ja, pół-wampirzyca Daewen, kapłanka Vivien oraz mag Ravenus. Gdy dotarliśmy pod bramy miasta momentalnie pożałowałem, iż się tu wybraliśmy. Gdyby była z nami Marika, pewno by nam powiedziała tuż na wstępie, iż jest to miasto Dunwall leżące w państwie Algerande. Ludzi było od groma, wydawać się mogło iż obchodzili jakieś święto, lub inne specjalne wydarzenie. Tłok był tak gęsty, że ciężko było się nawet poruszać. Widać było też grupki ludzi zamożnych, którZy byli łatwym celem dla złodziei. Kto wie, ile kradzieży miało tego dnia miejsce. Z czasem jak przedzieraliśmy się przez tłum dowiedzieliśmy się nieco więcej o tym wydarzeniu. Był to dzień handlarzy, czy jakoś tak. Straganów można było dostrzec sporo. Będę musiał spamiętać tą datę, coby unikać więcej miast. [/color](* W tym miejscu zapisane zostało kilka symboli w nieznanym przeciętnemu człowiekowi języku. Byle adept magii byłby jednak w stanie odczytać, iż jest to data, wskazująca na owe święto. *) Prędzej czy później, dotarliśmy do karczmy. Niestety zanim to zrobiliśmy dopadł nas smród rzekomo świerzych ryb. Dodatkowo Daewen w pewnym momencie bez słowa zawróciła i podążyła w przeciwną stronę ku jakiemuś straganowi. Vivien coś powiedziała, skutecznie zmieniając trasę ruchu Daewen z powrotem w kierunku karczmy. Gdy weszliśmy do tawerny mogliśmy ujrzeć większość stolików zajętych. Tłok był tak duży, iż nawet karczmarz nie miał wolnych kufli które mógłby wytrzeć. Usadowiliśmy się gdzieś w kącie. Naszą uwagę szybko jednak przykuł pewien awanturnik, który oburzył się na brak kufli. Szybko jednak został wyrzucony przez strażników. Moje oczy ujrzały też pewną łotrzycę, która znalazła ciekawy sposób na zdobycie kufla. Mniej więcej w tym momencie z zewnątrz zaczęły dobiegać dziwne odgłosy. Nikt jednak nie zdawał się tym zainteresować, więc byłem pierwszym, który wyjrzał na zewnątrz by sprawdzić co się dzieje. Za mną też po chwili ruszyła Vivi. To, co ujrzały moje oczy, było niewiarygodne. Niewiarygodne, aczkolwiek nic, co mogłoby mnie w tych czasach zadziwić. Z nieba spadały niczym deszcz żaby. Ludzie zdawali się panikować, gdyż żaby szybko rozbiegły się po całym mieście. Kilka wylądowało na awanturniku uprzednio wyrzuconym z karczmy. Zaczął się wiercić i zrzucać brutalnie żaby, które na nim wylądowały. Nie było to mądre, gdyż za mną stała Vivi. Nawgadywała mu trochę, aż wolę nie spisywać jej słów. Aby udowodnić nam niewinność i bezbronność tych małych, zielonych istot aż podsunęła mi jedną pod twarz. Aż dziwne to było. Pomyśleć iż nagle taka normalna istota stała się taka istotna. Sprawy jednak szybko przybrały zły obrót. Awanturnik głośno wypowiedział swoje brutalne myśli, które były o przerobieniu żab na kebab i je zjeść. Vivi wpadła w furię... aż strach. Pognała po kostur Ravenusa, który wraz z uprzednio wypatrzoną przeze mnie łotrzycą był zajęty rozmową z innym magiem. Dobierając broń Vivi pognała za awanturnikiem, który zwiewał aż miło. Niestety, Vivien na samym przegonieniu nie zaprzestała. Ruszyła w pogoń wraz za nim. Z początku ruszyłem by ją powstrzymać, ale słowa awanturnika po czasie przerzuciły mnie na stronę Vivi. Oi, marny byłby los tego człowieka gdyby nagle nie zniknął gdzieś w tłumie. Po chwili kapłanka uspokoiła się. Moment później dogonił nas Ravenus, który wyrwał kostur z rąk Viv. Niestety, zamiast odejść z powrotem do karczmy, Viv postanowiła wziąć jakiś kosz i pozbierać małe żaby i odnieść je z powrotem na bagna, tam skąd przybyły. Pomógłbym jej, ale sprawa była beznadziejna. Chodzenie i zbieranie żaby po żabie które rozlazły się po całym mieście zajęło by cały dzień i noc, o ile nie więcej. Pod pretekstem szukania innych, szybszych metod odesłania małych istot z powrotem na bagna zawróciliśmy do karczmy. Jak się w karczmie dowiedzieliśmy, pewien mag płacił za zbadanie pewnej sprawy, bezpośrednio związanej z nagłym opadem żab. W zamian za akceptację wysłał wszystkie żaby tam, skąd przybyły. Vivi była uradowana. Wychodziło też na to, iż owa Drowia łotrzyca którą wypatrzyłem miała iść z nami. Jedynym jej pożądaniem wydawały się jednak pieniądze. W okolicy wypatrzyłem także awanturnika... tym razem zachowywał się rozsądniej i zachowywał pewien dystans od Vivien. Nie dziwię mu się. Wyszedłem w tym momencie z karczmy, zaczerpnąć świeżego powietrza. Skierowałem się do uprzednio spostrzeżonego straganu z kuźnią, lecz pech chciał, iż nagły opad żab spowodował chwilowe zamknięcie targowiska. Mój pech był widocznie większy niż jestem tego wart. Ruszyłem następnie ku bramie miasta. Przede mną szła łotrzyca.
Przy bramie można było dostrzec kilku paladynów niższego oświecenia. Jeden z nich chyba źle przeszedł trening bąblowania, gdyż puszczał bańki mydlane. Minąłem ten widok i oparłem się pod murem. Wyczułem po chwili na sobie spojrzenie owej łotrzycy. Nie wiedzieć temu, zachowałem się jak posąg, nie reagując na to. Po chwili dobiegł do nas owy awanturnik. Przynajmniej on przedstawił się. Na imię mu było Tyr von van sao-tan Dyt. Nie wiem gdzie się podziały moje maniery, wciąż miałem mu za złe, iż rozwścieczył Vivi. Sięgnąłem po miecz, nie zdążyłęm go jednak wyciągnąć, gdyż doszedł do nas jakiś mężczyzna ciągnący za sobą woła. Powiedział, iż to nasze zapasy ufundowane przez maga zlecającego nam wyprawę na bagna. Zostawił nam wóz i oddalił się. Łotrzycy bardzo zależało na pieniądze, dopóki nie odstąpiłem jej swojej działki życzyła mi rychłej śmierci. Nie chciało jej się także czekać na resztę, widocznie im mniej ludzi tym większy zysk. Całe szczęście reszta szybko przybyła, więc mogliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Droga była długa, bagna były dość daleko od miasta. Dopiero gdy już zaszło słońce zaczęliśmy dochodzić do bagnistych terenów. Tyr zagadał mnie coś o moim mieczu, nie pamiętam dokładnie o co mu chodziło, gdyż nagle zostałem oślepiony przez światło wytworzone przez Ravenusa. Mądre posunięcie, nie ma co. Szybko skarciłem go by zgasił to. Rozpalać światło na bagnistych terenach, na dodatek w terenie gdzie lata sporo komarów... takiego bezmyślnego postępowania nie widziałem od dawna. Szybko jednak przyszło nam zapłacić za jego błąd. Zaczęło się robić głośno. Spośród bzyczenia komarów mogłem usłyszeć bzyczenie czegoś innego, czegoś... większego. Zatrzymałem się w miejscu. Łotrzyca chyba też coś usłyszała. Daewen gdzieś pobiegła, chyba na drzewo. Ja wysunąłem się na przód, gotów do ataku bądź też uniku. Chwilę później usłyszałem Dae, rzekła, iż coś ją ugryzło. Wkrótce dowiedzieliśmy się, z czym mieliśmy doczynienia. Były to duże, wężowate owady latające na ważkowatych skrzydłach. Ich ogony były zakończone żądłami, które nie wyglądały przyjaźnie. Te kreatury zwały się Oślizgami. Zaczęły nas powoli otaczać, zataczając kręgi. Narzuciłem na swoje ostrze pieczęć krwi, gdyż stwierdziłem, że dodatkowa regeneracja może się przydać w walce ze zwinnymi bestiami. Szybko zaatakowały. Zliczyć ich mogłem dziewięć. Jeden z owych owadów owinął się wokół nieuważnego Tyra i porwał go, odlatując w siną dal. Tak więc, jednego owada mniej, kosztem jednego z nas. Walka była trudna. Giętkie cielska tych insektów były zbyt szybkie by je trafić, większość czasu spędziłem na wykonywaniu uników. W końću jednak postanowiłem zmienić taktykę na taką, której owad widocznie się nie spodziewał. Rzuciłem się na niego, łapiąc za coś, co można by nazwać jego szyją, unieruchamiając go. Przygwoździłem bydlaka do ziemi i próbowałem odciąć łeb toporkiem. Bezskutecznie. W momencie gdy wykonałem tnący ruch moim ostrzem, owad użądlił mnie, lecz prawie w tej samej chwili stracił głowę. Rozejrzałem się wokoło. Pierwsza osobą którą zauważyłem był Ravenus. Miał na sobie magiczną tarczę, więc nie martwiłem się o niego. W momencie gdy chciałem poszukać wzrokiem innego owada, zauważyłem, iż oślizg z którym walczył Rav był totalnie niewrażliwy na jego tarczę -- albo odwrotnie, tarcza Rava była bezskuteczna w walce z owymi istotami. Zająłem się walką z pozostałymi owadami. Kolejne dwa rzuciły się na mnie. Z jednym miałem problem, a dwa były już niemożliwe do uniknięcia. Podczas gdy unieruchomiłem i ubiłem jednego oślizga, drugi ukąsił mnie w ramię -- moje prawe ramię. Okropny ból przeszył moje nerwy, niemalże paraliżując mnie, powalając jednocześnie na kolana. Wolałbym już stracić przytomność. Byłem w stanie poczuć jad w miejscu użądlenia. Nie było to niczym podobne do pierwszego użądlenia w nogę... musiały to być energie magiczne które robiły z prostej trucizny żrący kwas. Nie wiem co się stało z moim oślizgiem, chyba odleciał, albo ktoś inny się nim zajął. Moja twarz miała nagle bliskie spotkanie z bagienną ziemią, musiałem stracić przytomność.
Gdy się obudziłem, robiło się jasno. W moim ciele nie czułem już jadu. Mimo tego czułem się straszliwie osłabiony. Nawet teraz mogłem czuć, iż słabnę z minuty na minutę. Dopiero po chwili dotarło do mnie, pieczęć krwi była wciąż aktywna. Zaklęcie może i jest przydatne podczas walki, lecz jest śmiertelnie niebezpieczne poza nią. Ostrze zapewnia mi regeneracyjną moc przy zadawaniu ciosów, lecz w zamian co chwile żywi się moimi własnymi siłami, więc gdy zaklęcie jest aktywne podczas gdy ja nie jestem w walce, co chwilę tracę siły. Rozejrzałem się za ostrzem, było dość daleko, a ja byłem trochę zbyt osłabiony by podnieść się w całości. Łotrzyca okazała się jednak pomocna, gdyż podała mi je. Szybko zająłem się zdjęciam zaklęcia, które rozładowało się z długim, cichym świstem. Świadczyło to o tym, iż zaklęcie było aktywne stanowczo zbyt długo jak na moją moc. Ravenusovi się to chyba niespodobało. Po chwili dopiero się zorientowałem, iż Vivien przygotowała nam posiłek. Zjadłem niewiarygodnie szybko. Wszyscy odpoczęliśmy chwilę. Mieliśmy wyruszyć za chwilę, lecz coś nas spowolniło. Z góry usłyszałem nagle krzyk. Chwilę potem widziałem przed sobą Nellasa, masującego swój rozbolały od upadku tyłek. Jedną dziwną rzecz zauważyłem. Nell nie miał przy sobie sernika. O losie, już wiedziałem, iż nie był to dobry znak, gdyż Nell NIGDY nie rozstaje się z sernikiem. Chwilę potem ciasto wylądowało na mojej głowie. No cóż, taki los, co poradzić. Poszedłem się przemyć. Ale nawet to nie dane mi zostało przeprowadzić w spokoju. Nagłe zaburzenia magiczne były odczuwalne na południe stąd. Dokończyłem szybko się myć i skierowałem się w tamtą stronę. Rav był już tuż obok. Tak więc ruszyliśmy całym stadem. Myślami pogrążyłem się. Ah, herbata... jakże mi brakowało dobrej herbaty. Moje poważne rozmyślenia omal nie zostały przerwane przez zderzenie ze ścianą. Okazało się, iż zatrzymałem się na centymetr przed ścianą jakiejś chaty, z której dochodziły energie magiczne. Byłem tak blisko ściany, iż mogłem wyraźnie zauważyć malowidło ołtarza z bykami wokół niego. Rzuciłem okiem na teren wokół budynku. Nikt nie kwapił się nawet wejść jako pierwszy. No cóż, podejrzewam, iż oni cenią swoje życie bardziej niż ja cenię swoje. Nie było śladu pułapek, więc ostrożnie wszedłem do środka. Pomieszczenie było nieco większe wewnątrz niż wydawałoby się to z zewnątrz. Na środku był ołtarz, na ścianach były bycze łby. Nad ołtarzem lewitował wielki klejnot, który wbrew moim oczekiwaniom nie świecił się na niebiesko. Chwilę spędziliśmy na badaniu malowideł na ścianach oraz byczych łbów. Nikt nie podszedł do ołtarzu ze względu na ścieżkę z kwadratowych płyt u stóp. Zająłem się nią jako pierwszy. Ani mi się śniło wejść na nią bez uprzedniego sprawdzenia czy to pułapka. Znalazłem jakiś mały kamyk i rzuciłem go na ścieżkę. Moje podejrzenia były słuszne - smocze łby okazały się być pułapkami, z oczu których strzelały strzałki - znaczy te odnośnie obecności pułapki, nie byczych łbów. Nellas nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Podkuszony obecnością sernika po drugiej stronie ścieżki omal na nią nie wszedł. Nie chcę myśleć co by było, gdybym go nie zatrzymał przed ścieżką. Chwilę pomyśleliśmy jak się dostać do czerwonego kryształu po drugiej stronie. Łotrzyca wypowiedziała na głos moje myśli - przeczołgać się. Żadne bycze łby nie znajdywały się tak nisko by trafić leżącego. Tak więc, poczołgałem się jako pierwszy. Chwilę to potrwało, ale zużyliśmy pułapkę. Gdy się doczołgaliśmy do ołtarza, bezpiecznie było już wstać. Kryształ jednak nagle zaczął świecić się na niebiesko, a magia wokół niego wzmogła się, była chaotyczna i dzika. Zaczęliśmy teraz debatę na temat, co zrobić z kryształem. Początkowo postanowiliśmy go wziąć, lecz nie mieliśmy środków by go przemieścić. Energia magiczna wyzwalana przez kryształ była zbyt chaotyczna by bezpiecznie go dotknąć. Położyłem prawą rękę na ołtarzu. Pomimo, iż nie był on połączony z kryształem, ciarki mnie przeszły po plecach na skutek bliskiej odległości takiego źródła magicznego a moją ręką. Szybko się cofnąłem. Kilku pomyślało o zniszczeniu klejnotu. Był to także zły pomysł. Przy rozpadzie takiego wiezienia, energia magiczna zostałaby zbyt szybko uwolniona co spowodowałoby nagły wybuch. Oh, czemu inni nie mieli tej wiedzy. Za późno dostrzegłem nóż Łotrzycy lecący w stronę klejnotu by go złapać. Rav widocznie też zawiódł w zmianie toru lotu noża. W ostatniej chwili zasłoniłem twarz rękoma, by po chwili poczuć wielką falę mocy i być odrzuconym w tył, lądując na kimś. Nie zdziwiło mnie, gdy okazała się to być właśnie łotrzyca. Dae - która dopiero teraz spostrzegłem została na zewnątrz - zawołała nas, informując o zbliżaniu się czegoś. Dobry czas na ucieczkę. Mniej więcej w tym samym momencie strop zaczął się walić. Ściany pomieszczenia były popękane, a klejnot - rozbity na wiele mniejszych kawałków. Zaczęliśmy uciekać - a raczej większość z nas. Łotrzyca ceniła łup nade swoje życie, zagłębiając się w zawalającą komnatę by sięgnąć odłamka klejnotu i wziąć go. Wygnaliśmy potem na zewnątrz. Gdy jednak wyszliśmy, przed nami zauważyliśmy małe stado byko-podobnych stworzeń pokrytych łuskami. Instynkt mi mówił, by nie patrzeć w ich żółte ślepia. Bestie te nie czekały na nasz ruch. Ledwo wyszliśmy a zaczęły na nas szarżować, starając się nas staranować i nabić na rogi. Moją grą teraz były uniki. Pancerz tych kreatur był tak mocny iż opierał się nawet mojemu ostrzu po narzuceniu na niego Ostrza Arkany. Niewiarygodne jak mocne bestie żyją na tych bagnach. Dae urządziła sobie rodeo, wskakując na jedno z owych stworzeń, które nie zorientowało się iż ma pasażera dopóki nie zaszarżowało na Rava. Dae chcąc podciąć bestii gardło spotkała wzrokiem ślepia istoty. Nie wiem co się dokładniej stało, lecz w tej samej chwili opadła bez ruchu na ziemię. Nieprzydatny w boju odskoczyłem by odciągnąć ją z pola bitwy na bezpieczną odległość. Dopiero wtedy zauważyłem, iż Dae skamieniała - dosłownie. Gdy chciałem powrócić do boju, było już po wszystkim. Wszystkie bestie leżały pokonane. Czas opatrzyć rany i odpocząć po walce. Nie zajęło nam to długo, lecz z Ravenusem doszliśmy do sporu na temat magów. Co za gbur! Myśli, iż strzeże równowagi magicznej, podczas gdy to właśnie jego typ ją zaburza! Przysięgam na swą krew, ja mu jeszcze pokażę, co znaczy "równowaga" w znaczeniu magicznym. Wracając do reszty, zobaczyłem Vivi dorysowującą pomnikowi Dae kilka wąsów. Nie wiem skąd ona wzięła narzędzie do tego, ale nie leżało mi to zbytnio na myśli. Tak oto nasze zadanie dobiegło końca. Czas wyruszyć po nagrodę. Gdy jednak chciałem wstać, potknąłem się o coś. Było to jajko. Wyglądało na kurze. Cóż, nie można pozwolić, aby pisklak wykluł się na tak wrogim terenie. Chyba udziela mi się myślenie Vivi...
Zaczęliśmy iść do miasta. Ja i Rav nieśliśmy skamieniałą Dae, lecz robiliśmy to bardzo po cichu. Poczułem się jakby czas nagle przyśpieszył parokrotnie, gdyż ani się obejrzałem, a byliśmy już w mieście. Teraz kwestią było odnaleźć maga który nam zlecił zadanie. Nie mogłem się powstrzymać od uczepienia się ich magicznych sposobów... Znaleźliśmy go w karczmie. Przedstawiliśmy mu sprawę. Moi towarzysze coś pokręcili, lecz nie wiem o co im biegało. Wspomnieli coś o zabiciu maga, którego nawet nie napotkaliśmy. Stary mag miał trochę negatywne nastawienie, ale nie mógł nie zauważyć braku magicznych energii które powodowały opady żab... czy czegokolwiek. Zapłata była niższa niż obiecane 250 złotych monet. Odliczył sobie 50 monet od podatku oraz kolejne 50 za przywrócenie Dae do stanu używalności. Biedna, chyba nie miała pojęcia co się stało, gdyż wyglądała na nieco oszołomioną po "przebudzeniu". Z drugiej strony, każdy kto byłby posągiem raczej czułby się oszołomiony. Korzystając z okazji spytałem maga o jakąś magiczną akademię w pobliżu. Ku mojemu nieszczęściu nie było żadnej.
No i się rozeszliśmy. Łotrzyca próbowała wrobić maga w piwo na jego koszt, ale nie wiem jak się to skończyło. Ja już chciałem wypocząć. Skierowałem się do pokoju i zasnąłem. "
Tekst tutaj się urywa. Następna linia lub dwie święcą na niebiesko. Każda litera w zdaniu nieustannie zmienia się, jakby wydarzenie to nie miało jeszcze miejsca, lub nie zostało poprawnie spisane.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Iggy_the_Mad dnia Nie 17:19, 26 Paź 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 2:59, 21 Gru 2008 Temat postu: |
|
|
DCLXX
*Próbując przeczytać ten fragment pamięnika, spostrzegasz, iż zapis jest rozmazany, wręcz nieczytelny. Cokolwiek się działo, zakłócenia magiczne musiały najprawdopodobniej uszkodzić pamiętnik.*
DCLXXI
*Dalsza część pamiętnika jest już czytelna, jesteś nawet pewny(-a), iż jest zapisany w spólnym języku.*
Już dawno nastała noc. Wracałem z Kalyarem z dalekiej podróży. Po drodze nie było mniejszych wiosek ani osad, a tereny były niebezpieczne - głupotą by było nocować pod gołym niebem. Nieopodal nas było miasto. Lekceważąc moje obrzydzenie do miast, byliśmy zmuszeni szukania tam noclegu.
Droga była długa, lecz zaprowadziła nas pod bramy miasta. Była noc, jak już wyżej wpomniano. Nie wydawało się aż tak późno, lecz brama była zamknięta. Kal był zmuszony dość mocno 'pukać' w bramę by uzyskać jakąkolwiek odpowiedź. Strażnik z początku nie chciał nas wpuścić, bredząc coś o potworze na ulicach, lecz nie długo nam zajęło przekonanie go do naszej odwagi. Ulice miasta lśniły pustką i oślepiały ciemnością. Przez jakiś czas rozważaliśmy z Kalem możliwości, czym mógł być ów potwór, lecz szybko nam przeszkodzono. Z budynku nieopodal, który właśnie mijaliśmy, wyłoniła się postać. Okazał się nią Ravenus. Wiedziałem, że miasta szczęścia nie przynoszą, ale to była już przesada. Wiem, że nie powinienem mieć nic przeciwko niemu, w końcu jest on zaufanym towarzyszem -- lecz z drugiej strony jest magiem, temu faktowi nie można zaprzeczyć.
Młody mag wyjaśnił nam szybko, iż jest zainteresowany sprawą potwora. Okazało się, iż potwór był sprawą wielu morderstw w ostatnich czasach. Nikogo jednak nie przyłapano na gorącym uczynku. Rav chciał szybko zwiać, udać się do świątyni po radę, lecz nie pozwoliliśmy mu iść samemu. I słusznie. Po chwili podróży przez miasto usłyszeliśmy w bocznej uliczce dziwny dźwięk. Gdy poszliśmy sprawdzić, co to jest znaleźliśmy cień, który znikł tak szybko jak przyszliśmy. Na daną chwilę nie wiedziałem czym był, moje zmysły niczego nie wykrywały. Na ziemi obok znaleźliśmy zwłoki mężczyzny, na oko trzydziestu lat. W jego ciele brakowało jednak wnętrzności. Podczas gdy Rav przyglądał się ofiarze, by zaczeliśmy powoli planować dalszy rozwój wydarzeń. Przeszkodzono nam jednak, gdyż z oddali słychać można było zbliżający się patrol straży miejskiej. Ja postanowiłem się skryć w cieniach. Kalyar też udał się dalej ku świątyni. Jedynie magowi coś strzeliło by wołać na głos straż. Nie żebym uwazał to za zły pomysł, ale już kilka razy nas wrobili bezpodstawnie w morderstwa. Całe szczęście udało nam się lekko zgrać i oszukać straż -- ja z Kalem udaliśmy, iż przybiegliśmy później na zawołanie maga o straż. Zaprowadzono nas do świątyni, gdzie mieliśmy stawić się przed kapłanami.
W świątyni kapłani wysłuchali nas, lecz wypytywali nas o powody włóczenia się po mieście o tej porze. Tym razem mówienie prawdy nie robiło problemów. Nawet uznali nas niewinnych ich podejrzeń odnośnie morderstw. Zaoferowali nam nocleg. Rano, gdy wstaliśmy, napotkaliśmy resztę drużyny, która szwędała się z dwoma nieznajomymi, choć mogę nawet powiedzieć, iż trzema. Druida widziałem przedtem, lecz nie znałęm go za dobrze. Jedyną znaną twarzą był Kaerthas. Udaliśmy się ponownie do kapłanów, szukać wskazówek odnośnie morderstw. Wskazówki otrzymaliśmy, lecz moje przesycone ramię dało się we znaki, odbierając mi skupienie potrzebne do zapamiętania słów kapłanów.
Po chwili zorientowałem się, iż szedłem za Kalyarem - wraz z resztą drużyny - gdzieś poza miasto. Co jak co, ale cieszę się, że wyrobiłem sobie nawyk instynktownego podążania za nim w niepewnych momentach. Z czasem wyszliśmy poza maisto, docierając do ruin zamku, z którego niewiele się ostało. I znów napadło mnie zdezorientowanie. Na bogów, jeżeli nie nauczę się tego kontrolować, będę niedługo wyglądać jak ruiny tego zamku. Gdy znów nabrałem skupienia, byłem sam z Kalem na cmentarzu. Reszta weszła do zamku. Mogłem wyczuć odgłosy walki, lecz po chwili dyskusji z Kalyarem doszliśmy do wniosku, iż to my byliśmy w bardziej ryzykownej sytuacji niż ci, którzy weszli do zamku. To my staliśmy na tyłąch, pilnując ich pleców i my narażaliśmy się na pułapkę, podczas gdy oni podróżowali sobie bezpiecznie po ruinach. Po czasie zaczęło robić się nudno, i gdyby nie gra w "złap gryzącą czaszkę" opracowaną przez Kalyara, zasnelibyśmy z nudów. Krótko po tym znaleźliśmy sobie inne zajęcie. Postanowiliśmy zbadać inną część ruin. Nie minęło wiele czasu zanim trafiliśmy do pomieszczenia, które niegdyś było biblioteką. Kal zebrał kilka ostałych książek dla Mariki, ja natomiast znalazłem coś bardziej interesującego. Księga z historią miasta, opowiadającą o legendzie jego powstania.
*Dalsza część opowiada o powrocie do miasta. Aczkolwiek, im bliżej miasta wydarzenia mają miejsce, tym bardziej nieczytelne staje się pismo, w końcu staje się nie możliwe do zrozumienia.*
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Iggy_the_Mad dnia Pią 1:21, 26 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 1:34, 17 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
ԹՎ ՃԺԵ
Ciemność widzę, ciemnośc, widzę ciemność... tunel jakiś, a na końcu światło...
--
Zaczęło się spokojnie. Odłączyłem się od grupy, w celu poszukiwania własnej przygody. Nigdy nie byłbym w stanie przewidzieć tego, co tak na prawdę miało się wydarzyć.
Postanowiłem wyruszyć do Algerande, a konkretniej na bagna w południowo-zachodniej części państwa. Bardzo byłem zainteresowany pochodzeniem Adina - jaszczuro-podobnej surykatki. Tereny są to raczej niebezpieczne, więc zostawiłem stworzonko w bezpiecznych - miejmy nadzieje - rękach Adiraelle.
Nie śmiałem nawet myśleć o samotnym zapuszczaniu się w serce puszczy, byłoby to samobójstwem. Granice bagien były póki co moim obiektem zainteresowań i okoliczne stworzenia. Ku memu zdziwieniu, było dość pusto. Może to przez to, że było jeszcze widno, choć miałem dziwne wrażenie, że coś jest nie tak.
Im bardziej na zachód się udałem, tym silniejsze owe uczucie niepewności było. Po godzinach poszukiwań czegokolwiek co miałoby jakiekolwiek powiązanie z Adinem poddałem się. Dodatkowo, moje wrażenie, iż coś jest nie tak było na alarmującym poziomie. Gdy doszedłem na północno-zachodnią część bagien coś nowego zaświtało w mym umyśle - demon. Była pełnia, księżyc oświetlał mą drogę swym światłem. Wyczuwalem tylko jednego demona, więc myślałem, że dam mu radę. Wydobyłem ostrze i cichym biegiem ruszyłem w jego kierunku.
Gdy czułem, iż demon jest kilkanaście metrów ode mnie, usłyszałem przeraźliwe wycie wilka. Cały las przeszył okropny, głośny dźwięk który już kiedyś słyszałem. Przypominał on nieco ludzki ryk wściekłości i bólu zmieszany z triumfalnym wyciem wilka. Ktoś, kto nigdy przedtem nie słyszał, mógłby pomyśleć, iż to jakiś wilkołak dopadł swą ofiarę. Ten okropny dźwięk zdawał się być jednolitym i dochodzącym z jednej istoty. Tak jak i poprzednim razem, wycie było tak przeraźliwe, iż spłoszyłe nie tylko zwierzyną z lasu ale także wywołało u mnie znajome uczucie nieopanowanego strachu.
Nim zdążyłem odzyskać pełną świadomość tego, co się dzieje, poczułem jak moje ciało przeszywa zimna stal, dwukrotnie. Gdybym znał się na anatomii, wiedziałbym, że miecz chybił co ważniejsze narządy, zostawiajac mnie jedynie na pastwę wykrwawienia się. Sprawca uciekł tuż po zadaniu ciosów, najwidoczniej nie będąc mną zainteresowany. Ja sam zaś leżałem na polanie, powoli wykrwawiając się na śmierć. Czuć mogłem, iż magia we mnie spowalnia proces, lecz, jeżeli nikt mnie nie znajdzie, to nawet to mi nie pomoże.
--
Ciemność, mroczny tunel, na końcu światło. "To już koniec", pomyślałem, lecz światło stało nieruchomo, niczym księżyc jest w równej odległości od ziemi, nie pozwalając mi przejść. Po drugiej stronie chyba widzę Dae...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Iggy_the_Mad
gada z toporami
Dołączył: 19 Kwi 2008
Posty: 2086
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 2:56, 13 Kwi 2009 Temat postu: |
|
|
ԹՎ ՌՆԾԸ
Սոմէտհինք տէրրիբլէ հաս հապպէնէդշ եէտ Ի գաննոտ դէսգրիբէ Ւհատ իտ Ւասղղ Եէտ Ի լվիէշ սո Ի ամ հապպեղ Հու իտ հապպէնէդԾ Ի դըննոտ կնուղ ղ Հըմըլլը ՀըՄըլլԼըղ նիէ պետաճ սի ՄՆԻԷ Տո Տը Պիսզէ բո Սամ Նիէ Ւիէմղչ
II, II
(PS. Niektóre elementy tego wpisu odbiegają od prawdy. Wymówką są bowiem halucynacje spowodowane przez zioła. Pomimo, iż halucynacje były grupowe, postanowiłem nieco zmodyfikować własną wersję wydarzeń coby lepiej pasowało w pamiętniku. Nie możecie też potwierdzić o czym halucynowała moja postać ^^)
Kiedy sie zbudzilem, znalazłem się wśród mych dawnych towarzyszy... a przynajmniej kilku z nich. Był to Master, kiślo-wampir, któego nie sposób nie pamiętać. Był tam także Kalyar. Nie był to jednak ten sam wojownik wspominiany nie raz w poprzednich częściach tego pamiętnika. Tym razem była to zupełnie inna postać, o przypadkowo tym samym imieniu. Jest to wolfeński szaman. Pomimo iż udowodnił mi już, że jest godnym kompanem, coś dziwnego wiąże się z jego przeszłością. Mogę śmiało powiedzieć, iż w jego żyłach niegdyś płynęła demoniczna krew, której smród do dziś jest mi wyraźny. Całe szczęście, iż dzisiaj nie był to pierwszy raz kiedy spotykam owego wolfena, jak to już wcześniej wspomniałem.
Po chwili spędzonej na próbie przypomnienia sobie, skąd my się tu wzieliśmy, doszliśmy do wniosku, że przeszliśmy przez pewien portal. Nic więcej jednak nasza pamięć nie wysunęła, najprawdopodobniej zaburzona jakąś narkozą. Czas było zająć się zbadaniem terenu wokół nas. Można to łatwo opisać, choć wspomnienia nie są miłe. Powietrze było upalne i duszne, jakby nigdy nie zaznało wilgoci. Ziemia była natomiast czerwona. Czerwień aż po horyzont. Na niebie widać było księżyc... a nawet dwa. Drugi był większy, z dyskiem wokół niego. Chmur nie było, gdyż jak mówiłem, to miejsce najwidoczniej nigdy nie zaznało wilgoci. Różne materie magiczne zdawały się wędrować po niebie, lecz moi towarzysze byli na nie ślepymi.
Głód. Pragnienie. Te dwie rzeczy szybko nas zmusiły do ruszenia tyłków w poszukiwaniu... czegokolwiek. Na nasze szczęście, nieopodal zauważyliśmy pewny obóz, wyglądał na koczowniczy. Kiedy zbliżyliśmy się, jego mieszkańcy zaczęli uciekać. Nie byli to jednak ludzie, ni elfy ni krasnoludy. Byli to jaszczuroludzie. Uciekali w popłochu, jakby się nas obawiali. Nie dziwiłem się im. U żadnego nie widziałem ani jednego przedmiotu przypominającego miecz lub jaka kolwiek inną broń. My natomiast... cóż, nie potrzebowaliśmy naszej broni by wyglądać odstraszająco. Duży, zły wilk, oszpecony elf oraz drow -- na samą mieszankę takich osób mogą następywać mieszane uczucia. Kalyar i ja byliśmy uzbrojeni w broń dla nas typową, która najwyraźniej mogła wzbudzić jeszcze większy strach. Wołaliśmy, że przybywamy w pokoju, ale nie słuchali. Postanowiliśmy ich nie gonić. Owy akt mógłby wzbudzić jedynie agresję. Po drodze Master padł z wycieńczenia. Byłem zmuszony donieść go do obozu, gdzie mógł odpocząć. W centrum obozu znajdywało się ognisko oraz kocioł. Idealne miejsce na odpoczynek -- tam także Master zdecydował się nasilić w momencie kiedy został wypuszczony. Kto by pomyślał, że sam zapach jedzenia może nadać sił. Jaszczuroludzie już prawie zniknęli. Wszyscy poza jednym, który potknąwszy się o coż stracił równowagę i upadł na ziemie. Jego próby powstania skończyły się niepowodzeniem. Najwyraźniej zwichnął kostkę. Wraz z Kalyarem skierowaliśmy się doń, ten jednak wystraszony dopełzał za Mastera, którego najwyraźniej nie uważał za zagrożenie.
"Kim jesteście?" spytał. Mówił w wspólnym języku, tyle dobrego. Master okazał się nie mieć żadnego problemu w komunikacji z jaszczurem. Przedstawił się jako Numer Piąty ze swego stada. Szybko doszliśmy do porozumienia. Dowiedzieliśmy się, iż jaszczuroludzie myśleli, że jesteśmy na usługach czerwonych orków, którzy wytępili ich populacje. Z krótkiego zarysu historii wynika, iż ci jaszczuroludzie żyli niegdyś bez większych problemów dopóki uważany przez nich wulkan nie eruptował. Z głębin góry wypełzły plemienia czerwonych orków, którzy spalili ich osady i zabili wielu niewinnych. Od tej pory jaszczuroludzie wędrowali przed siebię. Podczas gdy Numer Piąty opowiadał nam nieco o danej sytuacji, Master zorganizował trochę żarcia -- albo raczej odnalazł i skonsumował. Wracając do opowieści jaszczuroluda, to miejsce było potencjalnie bezpieczne od orków oraz eruptujących wulkanów, które zdawały się być tu dość aktywne. Zapytawszy o przywódcę, jaszczur odpowiedział, iż jest możliwe spotkanie nas z nim. Nie chcąc zdradzić kryjówki swego ludu, poszedł by ich zawołać. Dzięki zaklęciom Kalyara niie miał on już bowiem rany, która go przed tym powstrzymywała.
Podczas jego nieobecności powróciliśmy do szukania pożywienia. Nie minęło wiele czasu zanim usłyszeliśmy kroki. Ku naszemu zaskoczeniu nie były to jednak kroki jaszczurów. Dobywszy broni wyszliśmy naprzeciw nieoczekiwanym gościom. Okazali się nimi być nasi towarzysze uciekający przed czymś w popłochu w naszą stronę. Clee, Daewen, Kaerthas oraz nieznana mi postać szybko przebiegli koło nas, wyjaśniając szybko, iż uciekają przed lawą. Lecz me zmysły były już zbyt skupione na czym innym. Nieznana mi czwarta osoba potwornie śmierdziała demonizmem! Na pierwszy rzut oka widać było, iż diabelstwo. Stanąwszy jej na drodze zmusiłem ją do rozmowy, lecz ta zdawała się być raczej rozbawiona niż poważna. Te ich piekielne gierki, bezcelowe i marnujące czas. Rzadko kiedy odpowiedzą prosto na zadane im pytanie. Ten pomiot z piekieł najwyraźniej jednak zdecydował nie tylko grać ze mną w swe gry, lecz podejść za blisko. Odepchnąwszy ją pomiędzy nas wkroczył Kaerthas. Jego naiwność i głupota zdawała się być większa niż zwykle. A może to ten pomiot piekieł owinął sobię całą grupę wokół palca? Obydwie opcje były możliwe. Gniew mną zawładał, lecz w porę uratowało ich -- diablicę i genassiego -- przybycie jaszczuroluda. Mając goniącą nas lawę za nami trza było przełożyć nieskończone sprawy na później. Wszyscy udaliśmy się za jaszczuroludem w góry, gdzie otworzył nam przejście do jaskini. Pomiot z piekieł zdawał się jednak lubieć grać mi na nerwach. Idąc cały czas za mną, wręcz prześladując mnie, rozpraszała mą uwagę.
C.D.N.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Iggy_the_Mad dnia Pon 2:58, 13 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|